Artykuły

Norwid w pełnym blasku

Na warszawskich scenach

Sezon w teatrach warszawskich zaczął się w tym roku stosunkowo wcześnie, tak, że mamy już za sobą kilka premier. A wśród nich jedno prawdziwe wydarzenie. Dobry to omen dla teatromanów, myślę oczywiście o "Norwidzie" w Teatrze Narodowym. Jakiż to piękny i bogaty w przeżycia wieczór! Jak sam tytuł sugeruje, Adam Hanuszkiewicz nie sięgnął tym razem po żaden z dramatów Cypriana Kamila Norwida, lecz po jego teksty nieteatralne, i nie tylko wykazał raz jeszcze ich mądrość i piękno, ale stworzył z nich niezapomniany spektakl. Ożywił je, przybliżył do nas - i wzruszył nimi. Piękny to przykład siły teatru.

Na niezapomniany klimat tego przedstawienia składa się nie tylko słowo Norwida, lecz i świetnie zharmonizowana praca całego zespołu pod kierunkiem reżysera Adama Hanuszkiewicza. A więc zarówno sposób podawania tekstu przez aktorów, jak i sugestywna, żywa muzyka Andrzeja Kurylewicza oraz sceneria przygotowana rzez Mariana Kołodzieja. Dawno już nie mieliśmy tak mocnego spektaklu, który pobudza naszą mysi i ożywia serce. To dobrze, że o narodowym charakterze tej sceny, akcentowanym w jej nazwie, stanowi przede wszystkim jej repertuar.

W ostatnich latach dużo uczyniono dla spopularyzowania Norwida, Ale nadal nie jest on poetą, którego słowa "zbłądziły pod strzechy". Zwykliśmy mówić, że bardzo trudny jest jego język, bardzo pogmatwana myśl. To wszystko zresztą prawda. Aczkolwiek właśnie ta kondensacja myśli i obrazów bliska jest bardzo naszej dzisiejszej wrażliwości. I skoro dziś ten sposób wyrażania się uznajemy za trudny, cóż dopiero mówić o epoce romantyzmu, skłonnej raczej do nadmiernej egzaltacji niż surowości. Rozumiał to zresztą dobrze, sam poeta, skoro adresował swą poezję dopiero do wnuka.

Właśnie z tak skomponowanej przez Hanuszkiewicza twórczości Norwida wybija się na plan pierwszy dojrzałość sądów, trafność jego ocen. Jakże doskonałym był obserwatorem! Jak wyraźnie widział i boleśnie odczuwał nasze narodowe przywary, które siła jego dzieła do dziś nam ukazuje jako aktualne. Między innymi dlatego właśnie wieczór Norwida w Narodowym nie jest jeszcze jedną "akademią ku czci", lecz żywym, poruszającym nas spektaklem. Wydaje się, że w bogatym artystycznym dorobku Adama Hanuszkiewicza - nie tylko teatralnym, lecz i telewizyjnym - lśni on swym własnym, urzekającym blaskiem.

Spektakl ten wymaga jednak - jak każde duże przeżycie - pewnego skupienia i przygotowania do odbioru. Na pewno powinien trafić do młodzieży, lecz wydaje się, że nie na przedstawieniach wyłącznie dla publiczności szkolnej, które jak wynika z doświadczeń nie sprzyjają skupieniu i własnym przemyśleniom. Sądzę, że organizatorzy widowni tym razem powinni dołożyć więcej starań, by komponować w miarę możności widownię, która raczej wzajemnie będzie sobie pomagać w przeżyciach, a nie przeszkadzać.

Oprócz tej premiery pierwszoplanowej sypnęło się kilka pozycji lżejszego kalibru. Gorzej, że dużo niższego lotu. Często upominam się na tym miejscu o rehabilitację komedii, znając możliwości naszych aktorów i zamiłowania widzów. Ale przedstawienia te muszą jednak utrzymywać się na pewnym, właściwym stolicy poziomie. Wiadomo bowiem, że właśnie te lżejsze spektakle ogląda szeroka widownia, a więc wywierają one niemały wpływ na kształtowanie się gustów przeciętnego widza.

"KOMEDIA" jest tą właśnie sceną w Warszawie, na której chcielibyśmy widzieć najlepsze pozycje lżejszego repertuaru. Wystawiona tam obecnie "Piękna Helena" z muzyką Offenbacha na pewno do nich należy, aczkolwiek adaptacja Janusza Minkiewicza sprzed lat kilkunastu wymagałaby jeszcze dalej idącego odnowienia (oczywiście to uwagi pod adresem autora). Na pewno jednak trzeba jej było zapewnić odpowiednich wykonawcow i wydobyć lekką atmosferę zabawy. A to już zadanie wyłącznie teatru. Dobry smak to sprawa podstawowa przy tego typu repertuarze. Pamiętamy jeszcze spektakl "Pięknej Heleny z Artemską i Wojnickim. To przygnębiające, że dziś wydaje się on wzorem nie do osiągnięcia.

Z kolei na scenie "ROZMAITOŚCI" wystawiono "Gwałtu, co się dzieje" Fredry w adaptacji Lecha Komarnickiego, z muzyką Seweryna Krajewskiego i piosenkami Krzysztofa Dzikowskiego. Oglądaliśmy niedawno w Warszawie fredrowskie "Damy i huzary" z muzyką i piosenkami, i głośno biliśmy za nie brawo. Niestety, w "Rozmaitościach" brawa będą dużo cichsze, za to zespół grający na scenie zagłusza dosłownie wszystko i wszystkich. Połowa widowni siedzi zatykając misternie palcami uszy, nawet młodzież nie wytrzymuje tego mocnego uderzenia.

Tak pomyślany wieczór staje się po prostu męczący. Aktorzy starają się przekrzyczeć orkiestrę, my - zrozumieć choć słowo, orkiestra - zwyciężyć wszystkich. Nawet tak urokliwe zjawisko, jak fruwający po scenie i rozśpiewany młodziutki Jerzy Matałowski (Smutny chłopiec ?!) zupełnie tu nie przystaje. Dziwnie niespójny jest ten cały spektakl, a naprawdę mógł wypaść interesująco.

Z nową premierą wystąpił odmieniony organizacyjnie STS - Studencki Teatr Satyryków. Na początek wystawił sztukę, a właściwie "widowisko satyryczne z muzyką' swojego kierownika artystycznego Andrzeja Jareckiego, od lat związanego z tą właśnie sceną. Tytuł programu "Złota Rączka - czyli cierpienia wynalazców". Przyzwyczaiła nas ta scena do ostrej - może nawet do świadomie przerysowywanej - krytyki wszelkich niepokojących zjawisk w naszej rzeczywistości. Tym razem zilustrowano trudności naszych techników, przebijających się ze swymi pomysłami przez gąszcz różnego typu przeszkód i przepisów. Obraz wypadł bardzo czarny: wydaje się, ze kiedy STS był sceną studentów, więcej w jego programach było optymistycznej nuty.

TYCH parę uwag z pierwszych premier nowego sezonu chciałabym zamknąć akordem mocniejszym. Jest nim niewątpliwie trzecia po wojnie wizyta słynnego niemieckiego teatru "Berliner Ensemble" przed laty związanego z głośnym nazwiskiem Bertolta Brechta, dziś - z jego uczniami i żoną, dyrektorem i kierownikiem artystycznym tej sceny, znaną aktorką, podziwianą i u nas Heleną Weigel, Tym razem zobaczyliśmy głośnego Szekspirowskiego "Koriolana"' w adaptacji Brechta ze znakomitym Ekkehardem Schallem w roli tytułowej, głośnym także w świecie dzięki roli Artura Ui.

Spektakl ten utrzymuje się w repertuarze "Berliner Ensemble" już od lat kilku. Jest rzeczywiście nadzwyczaj sugestywny. Zwłaszcza rozwiązanie scen bitewnych i pojedynków - prawdziwe i przez to aż okrutne - pozostawia niezapomniane wrażenie. Adaptacja Brechta inaczej niż w oryginale pokazała sceny z ludem, który jest tu bardziej świadomy i niezmiennie stojący w opozycji wobec rodzącej się tyranii. Niezwykłe studium tyrana - kabotyna zawdzięczamy bogatej osobowości Ekkeharda Schalla.

"Berliner Ensemble" wystąpił w Warszawie tradycyjnie już w Teatrze Narodowym. Oby sukces jego zwiastował nam jeszcze następne, równie oryginalne zespoły zagraniczne na naszych scenach w rozpoczynającym się sezonie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji