Artykuły

List z Warszawy

Moja droga,

niestety, skończyły się moje wywczasy i zaczęły się schody. Cał­kiem literalnie mówię, bo po dwóch miesiącach przebywania w willi pani Jadwigi muszę na powrót przywyknąć do nieszczę­snego drugiego piętra, które tęgo daje mi się we znaki. Pomyśleć, że już trzydzieści lat tak drepcę. Przed wojną było w złym tonie mieszkać tak wysoko. Ale co robić.

Ledwie z Pamiętowa wróciłem, zapragnąłem pójść do teatru, który znowu wzbudził moją tęsknotę. Ale jak już iść, to przecie nie byle gdzie i byle na co, wybrać trzeba coś godnego. Ba, ale co? W teatrach miejscowych od dawna źle się dzieje i, chcąc zachować jakieś uczucie dla teatru, najlepiej doń nie chodzić. Łatwo jednak powiedzieć - nie chodzić. To jest w ogóle niemożliwe dla takiego nałogowca, jak ja. Tak tedy szarpany, raz miłością, raz nienawiś­cią, chodzę przecie, choć dużo mnie to zdrowia kosztuje.

Przed wojną bywałem, bez przesady, co wieczór na jakiejś pre­mierze, o ile tylko własne zajęcia mi na to pozwalały. Dziś teatry warszawskie dają dwie, trzy premiery w sezonie. Widział to kto? A zdarza się i tak, jak zdarzyło mi się jeszcze w czerwcu: pe­wien miły, młody człowiek zaprosił mnie na premierę swego przedstawienia w Teatrze Małym, idę zatem, upał niewiarygodny, nie ma czym oddychać. Pojmujesz, co znaczy taki wysiłek w moim wieku. Zachodzę do teatru i cóż zastaję? Zastaję kartkę z powiadomieniem, że przedstawienie jest odwołane. Bez żadnych wyjaśnień. Pod teatrem kilkoro młodzieży, podobnie, jak ja za­wiedzionej. Klną niewiarygodnie. Z rozmowy wywnioskowałem, że to znajomi reżysera. Później dopiero dowiedziałem się, że zaszło jakieś nieporozumienie między nim a dyrekcją, więc nie mam do niego pretensji. Ale zdarzenie jest symptomatyczne dla naszego życia teatralnego, tak jak symptomatyczne jest urządzanie pre­mier prasowych w dwa miesiące po faktycznej premierze, jako że artyści jeszcze wszystkiego nie dopracowali. Mój Ty Boże, przed wojną dawaliśmy premiery w dwa tygodnie i jakie premiery...

Koniec końców, zdecydowałem się wreszcie pójść do teatru. Przebierałem i wybierałem w repertuarze, krzywiąc się i wy­brzydzając, aż do własnego mojego wybrzydzania poczułem obrzy­dzenie. Poszedłem na "Zemstę" do Polskiego. Autor, myślę, nie­zawodny, a i ręka reżyserska wydaje się pewna. Na dodatek obsa­da sensacyjna, bo Papkina gra Łomnicki.

Do "Zemsty", jak wiesz, sentyment mam niemały. Oglądałem w życiu dziesiątki przedstawień. Pierwsze w 1913, jako nieletnie pacholę, z Frenklem, Rapackim, Osterwą i Solskim. Sam też nie raz w "Zemście" grywałem. Najpierw Wacława, potem, z wiekiem, Papkina i Rejenta.

Poszedłem tedy do Polskiego, i, wystaw sobie, zdarzyła mi się rzecz hańbiąca - zasnąłem. Choć przedstawienie zupełnie przed­wojenne, pieściło oko i ucho, dialogi dźwięczały jak porcelana, kultura słowa, pietyzm, urocza scenografia - przecie zasnąłem. Widać, coraz gorzej ze mną.

Mało tego, w czasie przerwy chciałem wyjść z teatru, bo przy­pomniałem sobie, że nie zamknąłem samochodu. Stary on bo stary, ale szkoda, żeby ukradli. Zmierzam więc do wyjścia, a tu stop. W czasie przerwy wychodzić na zewnątrz teatru nie wolno, pole­cenie dyrektora. A to dopiero, myślę, na "Zemstę" przyszedłem czy na "Terrorystów", czy może na "Zemstę terrorystów". Tłuma­czę portierowi, że zostawiłem otwarty samochód, ale nie pomaga. Wreszcie po długich naleganiach powiedział, że otworzy mi na chwilę i będzie czekał, aż wrócę. Pewnie gdybym, nie wrócił, po­słałby za mną nagonkę. Co jednak znaczy postęp w organizacji widowni.

Tymczasem kreślę się z przyjaźnią i ściskam Cię do następnego listu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji