Czy Bóg rękę poda?
"Pokój w zamku Cześnika; drzwi na prawo, lewo i środku; stoły, krzesła etc. - Gitara angielska na ścianie". To Fredro.
U Dejmka zaczyna się nieco inaczej. Nie ma pokoju, nie ma też zrazu gitary, wniesie ją dopiero Papkin i powiesi, nie na ścianie, na drzewie. Dejmek wyprowadza akcję na powietrze, w świat, od razu ujawnia entourage i topografię głównego konfliktu. Dekoracja Jana Polewki jest okazała, czysto wykonana, konkretna i trochę anachroniczna zarazem. Utrzymana w dawnym stylu, przywodzi na myśl rysunek Machowskiego z przedstawienia "Zemsty" w Teatrze Rozmaitości przed stu dwudziestu laty; łączy "dziś" z teatralnym "cokolwiek dalej". Dowcipna jest w sam raz, bez grymasów i przerysowań. Oto ładny letni poranek, w dali widać pola i ciemną bryłę kościoła, starannie w perspektywie wymalowaną na horyzoncie.
Cześnik, duży, postawny i pogodny w tej scenie, Cześnik Tadeusza Bartosika w jasnym, świetnym żupanie przegląda papiery Podstoliny, lekko przekomarza się z Dyndalskim i zajada polewkę w zamkowym podcieniu, opodal wiekowego drzewa. W koronę drzewa wplatają się dumne litery "MR" - inicjał posesjonata. To dowód, że ma on do zamku dawne, święte prawa, nie jest, jak podejrzewał wścibski Boy, samozwańczym gospodarzem w majątku Klary. Nie, ten Cześnik jest najwyraźniej u siebie i na swoim.
A że to "swoje" chętnie poszerzyłby o przy folwarki "miłej wdowy" - nic dziwnego, bo też i posiadłość, którą niepodzielnie włada, jest, oględnie mówiąc, szczupła. Zamyka ją prosta, drewniana furtka, ciut za skromna w zestawieniu z budowlą, do której wiedzie - godna prędzej hreczkosieja niż pana, zaś kilkanaście kroków dalej w prawo biegnie graniczny mur. Właśnie, mur - nie jakiś tam umowny murek, kilka cięgieł i tyle, jaki widuje się tu i ówdzie na scenach - solidny, pobielony mur; wart sporu. Za nim - już w dobrach Rejenta - drugie rosłe drzewo z łacińskim napisem: "Gdy dwaj robią .....to nie jest to samo. Nic nowego pod słońcem". Inskrypcja w tym miejscu - zagadkowa. Cóż to jest? Oderwane przysłowia wzięte z raptularza kauzyperdy? Dewiza życiowa Milczka? Kwintesencja jego waśni z Cześnikiem, a może aż motto całego przedstawienia? Prosta konstatacja czy rozumna przestroga, dana widzom pod rozwagę? Powiemy, z braku lepszej odpowiedzi, że wszystko po trosze. Za chwilę - inna zagadkowa niespodzianka.
Na podwórze wchodzi Papin. Nie wkracza, nie wpada, nie wbiega - wchodzi, grzecznie zamyka za sobą furtkę. Z Cześnikiem wita się bez ostentacji, spokojnie. Mówi szybko i dużo lecz bez specjalnego zapału i przekonania. Niewiele w nim z tradycyjnego obrazu groteskowego strojnisia, pędziwiatra, żołnierza samochwała. Nosi wprawdzie, a jakże, kapelusz stosowany, przy boku - szpadę, lecz zamiast fraczka z nieodłącznymi orderami ma na sobie lekko wyszarzałą mundurową kurtę. Za cholewą hiszpańskiego buta trzyma łyżkę.
Józef Papkin Łomnickiego to człowiek sterany życiem, zmęczony zmęczeniem wędrowca tułającego się po dworach i zaściankach, to znużony przybysz z dalekich stron tego samego świata. Jest komiczny, owszem, i w geście, i w pozie. Jednak nie słychać śmiechu na widowni. Także na scenie nikt nie naigrawa się z jego rzekomych przewag rycerskich, miłosnych podbojów, wyszukanej galanterii i dumy podszytej strachem. Zresztą sam bohater nie delektuje się zbytnio własnymi słowami, toteż - rzecz niezwykła - niemal wierzy się jego zmyśleniom. Łomnicki mówi wiersz arcypoprawnie, zgodnie z rytmem i rymem, respektuje średniówki i zapisane w tekście akcenty - przy tym przecież z dystansem, matowo, bez wybijania puent, niektóre kwestie wręcz zamazuje. Tak będzie już do końca: żadnych min w stronę publiczności, żadnej farsowości; czasem tylko efektowny kontrapost, czasem szeroko rozwarte w zdziwieniu oczy, przykurczone nogi, kulejący krok.
Widzowie nie mają się śmiać. Mają siedzieć, słuchać wiersza i patrzeć na starych Polaków, rozpoznawać w nich przodków portret własny i sycić się nim. Zatem śledzą, słuchają i patrzą. W skupieniu, z coraz większym jednakowoż znużeniem. Przedstawienie toczy się bowiem leniwie, niespiesznie. Zmiana dekoracji (będą jeszcze trzy, dokładnie w tych miejscach, gdzie życzył sobie tego Fredro). Mur, w murze wielka wyrwa, dalej altana, obok niej stylowy maszkaron. W altanie - młodzi, Dorota Dobrowolska i Jan Frycz, przystojni, zgrabnie wyglądają w kostiumie. Ale o czym rozmawiają tak długo i po co - dorozumieć się nie sposób; kładą scenę dokumentnie.
Także "wojna" o mur wypada cokolwiek blado. Papkin wyprowadza na scenę garstkę sennych wieśniaków przeciw równie sennym mularzom Rejenta. Do bitki właściwie nie dochodzi - ot, posnują się chwilę, przeleżą przez dziurę w murze i tyle - toteż pokrzykiwania Milczka z okna w baszcie "Nic się nie bój! - Niechaj bije" - brzmią całkiem niedorzecznie i mało śmiesznie. Ratuje scenę Raptusiewicz, zjawiając się na blankach w złocistej kolczudze i królewskim płaszczu - wypisz wymaluj triumfujący Jan III. Pyszny koncept heroikomiczny o głębszym znaczeniu i podtekście historycznym. Był wszak Sobieski synem wojewody, więc czemużby Cześnik nie miał być mu równy?
Cześnik Bartosika z każdym wejściem staje się coraz bardziej interesujący, wielowymiarowy. Umie być jowialny, dobroduszny i, wbrew słowom Papkina, prawdziwie żwawy i gniewny, gdy w nim "diabeł pali", np. na widok tchórzliwego sługi. Obywa się to wszystko bez szarży i sztampy. Rola - przemyślana i solidnie skomponowana. Jedyny też może Bartosik, obok Łomnickiego, nie czuje się zagubiony w przestronnych wnętrzach, jakie Cześnikowi i Rejentowi funduje w następnych aktach scenograf. Obie sale zamkowe są prawie puste. Cześnik stoi na dole, Rejent - na górze. Cześnik żyje po spartańsku - stół, długa ława, kominek, na ścianie dubeltówki, później, gdy dyktuje list, jeszcze mały pulpit, nic więcej. U Rejenta - wielkie biurko, fotele, komoda, oczywiście okno, schody i - co ciekawe - czarna zbroja (czyżby pamiątka po antenatach?).
Z Rejentem w tym przedstawieniu bieda. Mówi rozwlekle, nudno, ani zeń chytry pieniacz, ani czartem podszyty "jezuita", ani czcigodny szlachcic. Niewyraźny jest i jakiś bezbarwny. Oj, jak szkoda tej sceny w domu palestranta. Cóż jednak począć, nijaki Rejent (Ignacy Machowski) nie jest odpowiednim kontrpartnerem dla bojaźliwego, to znów buńczucznego po paru kieliszkach i na powrót potulnego, cichutkiego Papkina. Osobowość Papkina o niebo przeważa Rejentową, mimo że Łomnicki jest konsekwentnie powściągliwy i świadomie ogranicza siłę komiczną granej przez siebie postaci. Na domiar Annie Seniuk - szykownej, powabnej Podstolinie - ciągle nie udaje się przełamać wyczuwalnego już wcześniej, niezrozumiałego, wewnętrznego skrępowania.
I wreszcie akt czwarty, najlepszy, wynagradza widzom dłużyzny akcji i potknięcia wykonawców, nierzadkie we wcześniejszych odsłonach. "Otruty" Papkin i niewczesny intrygant Cześnik oto dwaj protagoniści finałowego aktu. Raptusiewiez wydaje rozkazy, dziarsko macha szabliskami wspominając z rozrzewnieniem niegdysiejsze boje. Od niefortunnego posła usiłuje wyciągnąć niecierpliwie oczekiwane wiadomości. Gdy czyta list, aż zamiera ze zdumienia, ostatnie "Co! co! co! co!" wyrzuca z siebie z jawną wściekłością. Papkin obserwuje go z niewyraźną miną, widać, że czuje na własnej skórze dotkliwe skutki wizyty u Rejenta. Ale trzyma się dzielnie i zwykłym dla siebie sposobem - przechwałkami - stara się ukryć kiepską dyspozycję. Zbija go z tropu wzmianka o zatruciu. Traci rezon, gdy trzęsący się staruszek Dyndalski (Bogdan Baer) drżącym głosem potwierdza zasadność domysłów Cześnika. Jeszcze stać Papkina na krótką diatrybę przeciw nikczemności Rejenta i przeciw własnej naiwności, potem rozkleja się do reszty, pociąga nosem, miękną mu nogi, kuśtyka (potłuczony na schodach u Milczka?), opada ciężko na krzesło. Przepędzony zza biurka, spisuje testament - o, ironio losu! - na weselnym stole Cześnika.
Cześnik tymczasem układa intrygę i wraz z Dyndalskim poci się nad listem do Wacława. Brawa na widowni. Scena rozwiązana jest perfekcyjnie na obydwu planach, działania aktorskie są starannie zsynchronizowane. Papkin przemierza długą drogę od stołu do biurka i za każdym razem karnie czeka z piórem w ręku, aż osłabły z wysiłku Dyndalski umoczy swoje w kałamarzu. Cały ów rytuał ulega zakłóceniu, rzecz jasna, z winy marszałka-safanduły. Złość Cześnika skrupia się jednak ostatecznie na Papkinie, co skłania szlacheckiego Don Kichota do smętnej zadumy nad "wdzięcznością ludzi, wielkością świata" i wylania swych żali przed Klarą, wzruszoną tym dowodem oddania. Klara najwyraźniej współczuje Papkinowi. Bo też temu Papkinowi współczucie się należy. Gdzie się obróci, zewsząd zbiera guzy, niezbyt groźne, to prawda, ale jednak guzy. Przegrywa ciągle i na wszystkich frontach. Nieudacznik? tak, lecz nie trzpiot, nie nicpoń, ktoś więcej. Akcja zmierza do zakończenia. Jeszcze tylko jeden ważny moment czeka widzów: słynne "Nie wódź mnie na pokuszenie...". Dwa ostatnie wersy swej kwestii Cześnik cedzi przez zęby z wściekłością; droga do pojednania wydaje się niełatwa, a finał wszak tuż, tuż.
I oto przedstawienie odrywa się niespodziewanie od literackiego pierwowzoru. Nie ujrzymy ściśniętych w zgodzie dłoni odwiecznych adwersarzy. W finale wszyscy bohaterowie ustawieni na scenie w porządku opisanym przez Fredrę nagle zamierają w bezruchu. Ostatnie słowa tekstu czyta publiczności Bogdan Baer, poza rolą. Brzmią jak happy end poczciwej, naiwnej, staropolskiej baśni. Znamy, więc posłuchajmy raz jeszcze: "Zgoda, zgoda. Tak jest, zgoda, a Bóg wtedy rękę poda".
Tak oto wygląda "Zemsta" anno Domini 1983. Druga w historii Teatru Polskiego. Druga w reżyserskim dorobku Kazimierza Dejmka. Dojrzalsza i ważniejsza od łódzkiej inscenizacji sprzed pięciu laty. Ciekawe, że w tamtej zbrakło aktorowi sił do udźwignięcia roli Papkina. Tym razem Łomnicki stworzył kreację i wyprowadził postać na miejsce centralne. "Zemsta" poprzednia zaskakiwała publiczność pogodną, bezkonfliktową tonacją. Obecna jest zbyt chmurna, solenna, celebrująca tekst. Zarzuty można mnożyć. Że nierówno i nie w każdym calu dopracowana, że w dużym stopniu wyzbyta owego magicznego Fredrowskiego humoru, rozgrzeszającego nawet najbardziej odrażające typy. Ale to cena, wysoka w istocie, jaką Dejmek płaci za próbę poważnej rozmowy z widownią o korzeniach rodzimej kultury. Nie zawsze, a zwłaszcza teraz, musi tej rozmowie towarzyszyć dobry humor rozmówców.