Molier i parodie
TAK pisał Boy z okazji "Chorego z urojenia": "Molier stanął w szeregu walczących o światło, mając w dłoni najsprawniejszą broń: śmiech i szyderstwo... od tego szerokiego śmiechu pierzchają duchy ciemności, a myśl ludzka może rozwijać się swobodnie... Wszystko, co było śmieszne, strupieszałe, przeżyte, przechodzi przez rózgi tej satyry... Walka Moliera z medycyną jest tedy jednym z etapów tej wytrwałej i zwycięskiej walki, jaką wiódł przez całe życie z duchem ciemnoty. Bijąc w medycynę, uderzał w system".
Słowa Boya zostały przedrukowane w programie do najnowszego przedstawienia sztuki Moliera we wrocławskim Teatrze Polskim. Jaki mają one sens w kontekście tego, co widzimy na scenie?
Najpierw trzeba wyjaśnić, że reżyser, Jerzy Wróblewski, złączył "Chorego z urojenia" z jednoaktówką Moliera, zatytułowaną "Improwizacja w Wersalu". Napisałem "złączył" a nie "poprzedził", mniemam bowiem, iż w intencji reżysera miała z tego powstać organiczna całość z pewną nadwartością dodatkową, której nie dałoby proste zsumowanie wartości tkwiących w obu tekstach. To scalenie objawia się formalnie choćby brakiem wyraźnej pauzy antraktowej pomiędzy jednym a drugim utworem.
Zewnętrznie rzecz taktując, trzeba "Improwizację w Wersalu" widzieć na miejscu skreślonego prologu i tzw. scen baletowych. Dołączoone do "Chorego z urojenia", były one wyrazem konwencji siedemnastowiecznej teatru dworskiego i ukłonem Moliera w kierunku mecenatu królewskiego. Treściowo puste, wymagające wyjątkowo rozśpiewanego i roztańczonego, czującego tamten styl zespołu. Rezygnacja zatem słuszna i z regały przez teatry praktykowana. A propozycja?
Tekst "Improwizacji" jest dziś prawie tak samo pusty. Był on kiedyś rozprawą Moliera z jego osobistymi wrogami. Cytowany Boy upatruje w jednoaktówce także wartości dokumentalnej, bo pokazuje ona chwilę "zakulisowego życia trupy Moliera w dniu próby". Ani to pierwsze, ani to drugie nie jest w stanie pochłonąć współczesnego widza. Wie o tym reżyser i szuka ekwiwalentu. W pastiszach.
Zamiast kulis życia trupy Moliera, oglądamy kulisy Teatru Polskiego we Wrocławiu: bebechy sceny z fragmentami dekoracji do innych, granych w sezonie sztuk, magazyn strojów, krzątającą się obsługę techniczną, zasłużonego suflera teatru, K. Chorążaka. Nie widzimy wprawdzie J. Łozy (inspicjenta), ani K. Piątka (światło), ani H. Breguły (dźwięk), a reżysera Wróblewskiego (i Moliera) udaje zręcznie F. Matysik; są za to aktorzy przebierający się na oczach widzów i douczający się ról, jest przedpremierowa atmosfera. Może się to podobać, tylko nie wiadomo, czemu służy. Żeby z okazji Dnia Teatru publiczność mogła zajrzeć za kulisy? Ucieka też myśl w metafizykę - cud to zapewne, iż z takiego chaosu codziennie o dziewiętnastej rodzi się jakoś przecież uładzone przedstawienie.
Zaś zamiast rozprawy Moliera z przeciwnikami ideowymi, otrzymujemy rozprawę Wróblewskiego z konwencjami (manierami?) i z tzw. sytuacją ogólną we współczesnym teatrze polskim. W postaci parodii. Zaczyna się ona od słów: "Marzy mi się komedia oparta na parodii istniejących teatrów". Oglądamy więc w karykaturze teatr symboliki poetyckiej (Skuszanki?), laboratorium Grotowskiego, pantomimę Tomaszewskiego, manierę gry na widowni; przeżywamy trudności repertuarowe współczesnego teatru i cieszymy się wraz z aktorami z królewskiego gestu Mecenasa (tzn. Wydziału Kultury?), godzącego się na repertuar stary, skoro nie ma nowego. I znów miłe to wszystko, ale jako "wprawka", przygotowanie. Do propozycji w "Chorym z urojenia".
Ale przedstawienie "Chorego z urojenia" nie proponuje niczego wyraźnie. Jest niby wierne tekstowi, skreślenia nie deformują treści ani nie burzą układu. Aktorzy też nie sprawiają zawodu. Jak zwykle bryluje temperamentem, techniką i różnorodnymi możliwościami I. Mayr (pokojówka Antosia). Podoba się sylwetka i interpretacja postaci (drugiej żony Argana) zaproponowana przez I. Remiszewską. Samego Argana gra poprawnie F. Matysik, momentami nawet świetnie, tylko bez pełnego kontaktu z zespołem. Podobać się też może epizod A. Wilka w oracji zalotnika (Tomasza Biegunki). Osobiście więcej się tylko spodziewałem po J. Peszku (Kleant), który miał ostatnio tak świetną passę.
WSZYSTKIEGO dobrego w tym przedstawieniu po trosze. Brakuje mu jednak wewnętrznej harmonii. Nawet najlepsze pomysły się rwą, a aktorzy zaczynają grać każdy sobie. Po pierwszej scenie wydaje się, że przedstawienie pójdzie "na całego" w kierunku farsy i szarży. Potem wkradają się jednak elementy innych stylów i zamiast kontrapunktować, rozbijają jedność, stają się dysonansami (np. sceny Aniela-Kleant, Argan-Berald, Argan-Ludwisia). Zupełnie rozmywa się w przedstawieniu problematyka tekstu molierowskiego, a nie rekompensuje jej styl. Ani humor, zabawa, które na dobre zaczynają się dopiero w scenach przedfinalnych, jednak jest już za późno.
Nie stworzył zatem reżyser (nie zamierzał?) interesującej propozycji teatru, która mogłaby się przeciwstawić teatrom sparodiowanym na początku. Podejrzewam go nawet o pokusę rozciągnięcia zasady parodii na oba utwory Moliera. Elementy parodii można bowiem dostrzec także w "Chorym z urojenia". Parodii sięgającej nawet autoparodii gry aktorskiej, najwyraźniejszej u B. Danielewskiego (komiczny lekarz Biegunka). Parodystycznym elementem, tylko bardziej z filmu niż z teatru, wydaje się być dobudowana Molierowi scena łazienkowa z wanną, z której niespodziewanie wyłania się E. Kamas (córka Argana). Są chwile jakby z Witkacego, jest wprowadzająca nowe postacie na scenę muzyka jak z... dreszczowca. Ta właśnie muzyka zapowiada wcześniej zwariowany, nieziemski finał, rodem jakby z przeinscenizowanego teatru Jarockiego ("Na czworakach"). Finał niespodziewany, który można uznać za klamrę spinającą początek z końcem, jeśli podstawową tendencję całego spektaklu widzieć się będzie w... żarcie.
Powróćmy do cytatu z Boya! Był Boy prześmiewcą i parodystą, tępił zaciekle polski "styl kwiecisty". Ale pompatyczne słowa o "Chorym z urojenia" napisał zupełnie serio. To tylko w kontekście wrocławskiego przedstawienia wydają się one nie do wiary. Tak zestarzała się treść sztuki? Już tenże Boy pisał przecież o niej: "Dziś nie dopiekają te rzeczy", z którymi walczył Molier, dlatego zaledwie że możemy docenić doniosłość, siłę i zuchwalstwo jego satyry". A może tak spłycił dzieło reżyser, zabawiając się igraszkami czysto teatralnymi? Zaś redaktorki programu, zamieszczając tekst Boya, chciały pokazać wielkość dzieła, która nie dociera ze sceny? Unaocznić, jak wietrzeją wielkie treści wielkich dzieł? Udowodnić, że i parodystę Boya można sparodiować? A może to wszystko, opisane, stało się mimo woli?
Przypuszczam, że przedstawienie będzie miało powodzenie, dlatego nie byłoby sensu pisać o nim źle. Mówił przecież Molier: "Skoro ktoś napada na sztukę dobrze przyjętą przez publiczność, daje dowód własnej głupoty".