W teatrze o śmierci
"Dlaczego więc mówić o śmierci, skoro przecież wiemy, że nie da się jej uniknąć? Ale właśnie, ponieważ nie można jej uniknąć, postaram się ukazać tę nie do uniknięcia prawdę. Musimy sobie jasno uświadomić swoją sytuację. Dlatego też istnieje konieczność wielokrotnego zwracania uwagi na ten temat. "Triumf śmierci, czyli gra w zabijanego" napisana jest po to, by widza najpierw przerazić, a potem rozbawić. Niektórzy buddyści śmieją się w obliczu śmierci. Śmierć może być komiczna. Sztuka ta jest więc także i dlatego napisana, by pokazać, że nasze prawo do istnienia jest czystą kpiną. Humor może nam tu wiele wyjaśnić, on także będzie lekarstwem na nasz strach przed śmiercią."
Deklaracja Ionesco, przedrukowana w programie wrocławskiego Teatru Polskiego, który wystąpił z polską prapremierą "Gry w zabijanego", jest bardzo trafnym nieporozumieniem. Autor tak skrzętnie ukrywa w swym komentarzu sens własnej sztuki, że właśnie mimo chcąc ukazuje, o co tu chodzi. Zupełnie jak naiwny konspirator, który coś schował pod piecem i wobec tego trzyma się z uporem przeciwległego kąta izby. Pod piecem schowana jest śmierć właśnie. Cóż to jednak znaczy? Śmierć; czyja śmierć? Ionesco jest komentatorem głęboko złej wiary. Wie on przecież doskonale, nie może nie wiedzieć, że śmierć jest bez dopełniacza pojęciem pustym. Nie ma śmierci w ogóle.
Nie dlatego jedynie, że umiera się zawsze konkretnie. Przede wszystkim dlatego, że w doświadczeniu zwanym śmiercią, wszystko, co istotnie ważne, skierowane jest na wewnątrz - i na zawsze na wewnątrz. Po stronie zewnętrznej pozostaje drobna rysa na skorupie świata: trochę łez, trochę wspomnień, kilka ściętych kwiatów. Czasem targi o spadek i westchnienie ulgi? Ta rysa zasklepia się szybko i bez śladu. Śmierć widziana od zewnątrz jest doświadczeniem nie większej mocy niż wiele innych. Istotnie, może być również komiczna. Skierowana zaś na wewnątrz? Nie wiemy, nikt z nas nie umarł jeszcze. Domyślamy się tylko, wnioskujemy z podobieństwa: to, co umiera, przestaje się ruszać, przestaje mówić, przestaje kontaktować, przestaje być. Domyślamy się: śmierć skierowana na wewnątrz jest doświadczeniem zatraty, nicości i milczenia. Ostatecznym, niepowtarzalnym i nie do przekazania. Ta śmierć nie może być komiczna. Jeśli Ionesco przywołuje w komentarzu śmiejących się buddystów, to fałszuje podwójnie. Najpierw dlatego, że jego własne, bardzo ludzkie, ale i bardzo europejskie przerażenie śmiercią jest na antypodach buddyzmu. Następnie dlatego, że również jego komizm śmierci jest najzupełniej obcy buddyjskiej radości śmierci. Gdyż buddysta nie śmieje się ze śmierci; uśmiecha się do Nirwany. Ionesco zaś pozostaje Europejczykiem, który wbrew wszelkim modom nie potrafi odwrócić wartości i uśmiechać się radośnie do Wielkiego Nic. Potrafi natomiast co innego: antycypować, wyobrażać sobie własne umieranie. Jest to rzadka umiejętność. Nie można bowiem wyobrazić sobie jedynie umierania, czynności czy stanu bez podmiotu. Jeśli antycypujemy umieranie własne, to nieuchronnie widzimy siebie umierających i każdy z nas zna zapewne doświadczenie samoblokady wyobraźni, jaka wówczas następuje, gdy tylko próbujemy od refleksji słownej zejść ku konkretowi doznań: ujrzeć własne przerażenie, odczuć zamieranie ruchu, usłyszeć rzężenie. Jest zapewne w takiej samoblokadzie, niechęć normalnych ludzi do obrazu zagłady życia w ogóle, nie tylko własnego i nawet nie tylko ludzkiego. Ale w istocie główna przyczyna blokady kryje się zupełnie gdzie indziej: w radykalnej, bardzo ludzkiej i bardzo zdrowej niezdolności do widzenia siebie jako innych. Gdyż antycypować umieranie własne, dojrzeć siebie umierającym, znaczy: siebie innego, nie takiego, jakim się jest uruchamiając wyobraźnię, a stąd, natychmiast, siebie jako innego. Ionesco posiadł rzadką umiejętność przełamywania blokady. Tak oto śmierć własna ukazuje mu się śmiercią innego, obraca się ku niemu swą zewnętrzną, mało ważną i ewentualnie komiczną stroną - teraz tym komiczniejszą, gdyż przydaną czemuś, co komiczne być nie mogło.
Ionesco zgłębił zatem prawdziwy sens powiedzonka, że zawsze umierają inni: wiedza o własnej śmiertelności jest najzupełniej nieoperatywna. Nie tylko nie może niczemu zaradzić - jest zatem wiedzą nieskuteczną technicznie - nie można nią także nakarmić wyobraźni, nie uda się jej wykorzystać dla próby generalnej, dla oswojenia się z tamtym ostatecznym doświadczeniem zagłady i milczenia; jest więc nieskuteczna również psychologicznie i nasza śmierć pozostanie zawsze zaskoczeniem, niespodzianym mordem zza węgła.
Pisarz Ionesco, autor "Mordercy bez poborów", "Król umiera" i właśnie "Gry w zabijanego", jest tej zupełnej bezpłodności dobrze świadomy. A jednak komentator-Ionesco dorabia, jak widzieliśmy, terapeutyczną teorię do swojej pospolitej obsesji i rzadkiej umiejętności: humor jako lekarstwo na nasz strach przed śmiercią. Teoria ta wydaje mi się maską pewnego wstydu i dlatego przypisuję złą wiarę komentatorowi.
Pociągnijmy bowiem wywód o krok dalej - gdyż "Gra w zabijanego" nie jest bynajmniej bezładnym nagromadzeniem scen ilustrujących jedną tezę, lecz sztuką falującą, w której przeplatają się i przeciwstawiają dwa kierunki i dwa dążenia. Ilekroć osiąga jeden brzeg, owo uprzednio opisane urzeczowienie doświadczenia śmierci poprzez antycypację, ujrzenie siebie jako innego - tylekroć następuje odbicie i powrót: uobecnione umieranie, przeniesienie tożsamości właśnie na umierającego i zatem wyzucie z niej tego, który to wszystko wyobraża sobie, antycypuje lub ogląda. Jest zatem tak, jak gdyby w "Grze w zabijanego" ośrodek, punkt widzenia oscylował: już to pozostaje w teraźniejszości, w której pracuje wyobraźnia autora i zmuszana jest do pracy wyobraźnia widza, już to przenosi się na scenę, w moment wyobrażony, w umieranie, chwilę współobecną przestrzennie, ale w istocie ściągniętą na scenę z czasu antycypowanego owej niespodziewanej własnej śmierci. Ta falująca linia biegnie poprzez cały dramat. Najpierw scena zbiorowa, introdukcja, umieranie innych, potem, poprzez scenę w domu przezornego bogacza, do śmierci Aleksandra w klinice. I znów: dwaj mieszczanie na ulicy, scenka urzeczowiona i - scena więzienna. Dalej: rozmowa znajomych Aleksandra, cofająca ex post uobecnienie jego śmierci, jadowity przerywnik uliczny o rozmnażających się trupach - i wielkie sceny podwójne czworga młodych, matki z córką i podróżnego z oberży. W drugiej części tempo rośnie, mieści się w niej już tylko jeden grzbiet fali - scena staruszków pomiędzy partiami coraz okrutniej rzeczowymi (na premierę paryską Ionesco dopisuje jeszcze, przed finałową kodą pożaru, scenę kanibalizmu). Za chwilę powrócimy do sensu tego przyśpieszenia i wyostrzenia, teraz dopowiedzmy jednak znaczenie falowania, którego najoczywistszym znakiem scenicznym jest po prostu dwojaki proceder umierania: postaci scen uobecnionych padają jak kręgle, natomiast scen uobecniających giną w sposób bardziej wyszukany, umierają właśnie, nie zaś znikają.
Otóż przełamanie - pod przewodem pisarza - samoblokady wyobraźni prowadzi, jak widzieliśmy, do urzeczowienia: zawsze umierają inni - i wiedza ta jest krystalicznie bezużyteczna. Komizm śmierci jest tu komizmem przekształcania śmierci własnej w śmierć zawsze cudzą. Humor pisarza jest samookrucieństwem, na które współczesna widownia przystaje zbyt łatwo. Natomiast w ruchu odwrotnym obecne są apriorycznie dwie możliwości. Najpierw możliwość po prostu odwrócenia efektu. Jeśli uobecnienie jest dostatecznie mocne, jeśli zatem przeniesienie punktu widzenia, ośrodka perspektywy na scenę, w czas umierania, jest dostatecznie przekonywające - wówczas to, co dla autora jest ewentualnie "przeżyciem w wyobraźni własnej śmierci", będzie dla widza propozycją spojrzenia z zewnątrz na samego siebie. Z zewnątrz nie byle jakiego - z momentu umierania. I z tej perfidnej perspektywy żywy widz, który zapłacił za bilet, ujrzy siebie, żywego, jako martwego właśnie, unieważnionego. Za swój wysiłek i przerażenia, za bycie tym innym, który umiera, autor otrzyma satysfakcję: komizm widza. Humor jest tu autentycznie terapią, i niełatwą wcale - samoterapią Ionesco. Kupiony tamtą kpiną widz płaci teraz koszty zabawy.
Jest wszakże inna jeszcze możliwość: odwołania się do solidarności. Camusowska właśnie, gdyż to Camus zgodził się na absurdalność świata, aby za tę cenę kupić prawo do solidarności ludzkiej. Absurdalność nie jest bowiem niczym innym, jak uznaniem, że nie ma wyróżnionego punktu widzenia, perspektywy organizującej totalność w sens. Czas życia ma tyleż praw, co czas umierania. Nie przyjmiemy więc propozycji, by wymienić swoją perspektywę, samych siebie, ludzi żywych, na spojrzenie umierających, pod którym życie kamienieje. Ale zarazem nie zgodzimy się też, że zawsze umierają inni: nie pytaj, komu bije dzwon, bije on tobie... Akceptujemy solidarność i odpowiedzialność, choć całość, do której apelujemy w ten sposób, nie jest już totalnością sensowną i nie darzy nas prawem do wyróżnionej perspektywy, w czasie i przestrzeni, w historii i w kosmosie.
W zacytowanym komentarzu Ionesco pisze jeszcze: "moje zamierzenia różnią się diametralnie od zamierzeń Camusa". Istotnie. Ale zarazem trzeba głuchoty, by nie słyszeć wściekłej pretensji pisarza - do czasu, ludzi, samego siebie? - o to, iż właśnie się różnią i że dążenie Camusa jest mu niedostępne. Wśród niezliczonych nienawiści Ionesco są również Hasslieben, nienawistne miłości. Camus jest wśród nich najgłębszą i najdotkliwszą. "Gra w zabijanego" jest polemiką z Camusem, krzykiem, wrzaskiem nawet: właśnie w drugiej części intencja ta przesłania wszystko, jest to "Dżuma" na opak, a wielka kłótnia uczonych lekarzy artykułuje ten spór najzupełniej wyraźnie.
*
Inscenizacja Henryka Tomaszewskiego cofa sztukę Ionesco wstecz, ku źródłom inspiracji formalnej, z całkowitym lekceważeniem problematyki. Reżyser zdaje się zupełnie zapoznawać dość oczywisty przecież fakt, że "Gra w zabijanego" nie zawiera żadnej alegorii i niemal żadnej metaforyki. Trudno przecież twierdzić, że epidemia symbolizuje śmierć: tona nie jest symbolem grama, jest tylko zmianą skali. "Gra w zabijanego" zgęszcza czas, stłacza śmierć i eksperymentuje tam stłoczeniem, ale wszelkiej alegorii unika: Czarny Mnich, pętający się po scenie u Ionesco, jest tylko drwiącą sygnaturą elementu scenografii i oczywiście sygnałem polemiki ze "Stanem oblężenia", gdzie figura Dżumy była główną postacią działającą. Wbrew pozorom nie chodzi tu o kwestie formalne. Camusowska Dżuma symbolizuje sytuację nieludzką, zdejmuje więc niejako odium ze zniewolonej społeczności: egzystencjaliści postulowali odpowiedzialność i odwagę, ale nie oskarżali nigdy masy ludzkiej, iż jest masą właśnie, nieludzką w nieludzkiej sytuacji. Dla Ionesco nie ma już nieludzkich sytuacji, ponieważ nie ma sytuacji w ogóle - jest jedna tylko generalna kondycja, śmiertelność człowieka, którą uświadamiamy sobie w miarę, jak się starzejemy, a w teatrze można co najwyżej przyśpieszyć i ujednolicić bieg biologicznych zegarów, lokując wszystkie indywidualne śmierci w jednym czasie epidemii. Wzajemne zachowanie postaci poddanych temu eksperymentowi nie jest zatem w żadnym sensie - poza wyjaskrawieniem - skutkiem sytuacji. Jest to ich normalny modus współżycia, któremu Czarny Mnich w niczym nie jest winien. To ujęcie odpowiada, oczywiście, zasadniczej wizji społeczeństwa i w ogóle zbiorowości ludzkiej: jest to u Ionesco zbiór indywiduów, którymi rządzą instytucje. Inaczej przeto niż u Camusa, gdzie miasto jest wspólnotą rozpadającą się pod ciosami Dżumy - miasto z "Gry w zabijanego" statusu wspólnoty nie posiada i posiadać nie może. Ionesco stale rzuca liczbami ofiar, setkami tysięcy, ale jest to właśnie stłoczeniem tylko: w istocie każda śmierć jest indywidualna i jednostkowa i nie ma dla bytu miasta żadnego znaczenia.
Tomaszewski przekształca Czarnego Mnicha w alegoryczną postać śmierci z tańca czy cyrku umarłych - w teatralny spiritus movens sztuki. Tym samym sugeruje jednak, że mamy do czynienia ze wspólnotą właśnie, która wobec śmierci musi się określić. Jest najzupełniej obojętne, do jakiego kulturowego wzorca sięga przy tym reżyser: średniowiecza, baroku, Camusa właśnie czy Bergmannowskiego cyrku - istotną funkcji alegorycznej figury działającej jest ewokowanie zasadniczej wspólnoty innych postaci, gdyż alegoria jest nieuchronnie projekcją dążeń lub lęków wspólnoty. Innymi słowy, Tomaszewski przyznaje lekką ręką autorowi dążenie i osiągnięcie obce mu i niedostępne. Tym samym jednak odbiera mu jego własną problematykę i własny dynamizm. Ta "Gra w zabijanego" toczy się tam, skąd Ionesco wyszedł, lub może tam, dokąd nie doszedł, ale akurat nie tam, gdzie faktycznie została napisana.
Wynika z tego zupełne przekonstruowanie spektaklu; sięga ono znacznie głębiej niż zwykły ołówek reżyserski. Nie ma żadnej oscylacji perspektywy, znika również opisana dwoistość komizmu, owo falowanie pomiędzy wystawianiem na pośmiewisko własnego lęku a braniem za to pomsty. Tomaszewskiego "Gra w zabijanego" składa się z koralików kolejnych scenek nanizanych na nitkę alegorii.
Nie mam wcale ochoty bronić Ionesco przed inscenizatorem, wypada wszakże zapytać o cenę i zyski reżyserskich operacji. Cena jest wysoka. Ponieważ wszystkie ujednolicone sceny są rzucone na tło przemożnej alegorii - wszystko, co się wewnątrz tych scen, a więc "za życia" jeszcze, dzieje, staje się nieważne, komizm zaś polega teraz na udawaniu ważności, nie jest ani samodrwiną ani drwiną z widza, lecz prześmianiem postaci lub politowaniem. Aktorzy stoją dość zgodnie po stronie inscenizatora. Scenki u Ionesco urzeczowione grane są więc w tonacji parodii i łatwej satyrki; scena lekarzy, tekstowo najlepsza, najbardziej dramatyczna, staje się kłótnią molierowskich medyków przeniesioną w stylizacji z Rembrandta. Sceny zindywidualizowane natomiast stają się alegoryczne - o ile Tomaszewskiemu i jego aktorom nie przeszkadza przy tym tekst. Na ogół przeszkadza: dnem w spektaklu jest więc scena staruszków, źle grana, źle mówiona i źle reżyserowana. Tomaszewski, który tak radykalnie przekonstruowuje sztukę, jest bowiem inscenizatorem z dobrymi manierami - rzecz skądinąd cenna i rzadka - nie chce więc dokonywać swych zabiegów zbyt brutalnie. To się jednak mści: sceny dwojga starców nie można w żaden sposób zmieścić w koncepcji alegorycznego naszyjnika, trzeba więc ją było bądź skreślić, bądź jawnie wyrzucić poza obręb właściwego spektaklu.
Są również zyski. Wszędzie tam, gdzie inscenizator zindywidualizowaną scenę potrafi przetłumaczyć na język swojej alegorii i ująć jako ogniwo zbiorowej doli prowadzonych przez Śmierć, osiąga efekty znakomite, które zresztą z tekstem Ionesco i jakimkolwiek komizmem nie mają nic wspólnego. Tak jest w najlepszej scenie spektaklu - Matki i Córki, której teraz partneruje sama Śmierć jako nauczyciel tańca, tak również, choć dopiero przy końcu, w scenie czworga młodych. Erwin Nowiaszek jako Śmierć, Ewa Kamas (Córka), Janusz Peszek (Jan) i Marta Ławińska (Łucja) mają prawo wpisać sobie te sceny do pamiętnika ze złotymi brzegami.
Są więc zyski, przecież jest ich mało. Dosyć, być może, żeby zapewnić inscenizacji Tomaszewskiego achy i ochy teatralnych cmokierów; dość także, by podtrzymać frekwencję. Nie dość, by inscenizator mógł uciec od pytania o sens własnej pomyłki.
Przypuszczam, że Tomaszewski zbyt skwapliwie zbagatelizował to, co w "Grze w zabijanego" i w ogóle w twórczości Ionesco, od "Głodu i pragnienia", jest prawdziwie żywe: szarpaninę pisarza, który pragnie solidarności, ale bez metafizycznej sankcji nie umie jej uznać, który zatem nie przyznaje prawa do etycznego wymiaru istotom przypadkowym, nie wyposażonym w żadną rację bytu ("prawo do istnienia") - i który z własną niemocą tym mniej umie się pogodzić, im hałaśliwiej drwi z wielkich poprzedników i zacieklej tropi niezborności ich moralistyki. Inscenizator zbagatelizował tę szarpaninę, wyciszył wrzask i zatarł brzydotę. Zapewne uznał je za osobiste przypadłości humorysty, który nie umie się ładnie starzeć. Być może sądził, że odarta z osobliwych obsesji "Gra w zabijanego", zobiektywizowana teraz w alegoryczności, sama znajdzie sobie miejsce w zbiorowej wyobraźni. Nie chciałbym bowiem przypuścić, że Tomaszewski, znużony coraz bardziej gratisowymi urokami pantomim, sięga do teatru i tekstu tylko po nowe znaki.
Jeśli supozycja ta jest słuszna, inscenizator nie docenił, jak bardzo nieprywatna jest niemoc pisarza i jak zmartwiała, zarzucona śmieciem, zdemoralizowana wszelaką stylizacją jest zbiorowa wyobraźnia widowni teatralnej. Ta alegoria jej nie przeraża; satyrkę na umierających odczytuje jak ze "Szpilek". Podobają się kostiumy; bardzo śliczna Śmierć. Niepotrzebna jest żadna terapia; ta wyobraźnia nie zna bowiem swojej choroby. W faktach najbardziej pospólnych nie dostrzega nic wspólnego. Zawsze umiera kto inny. Teatr nie może zakładać wspólnoty rozbudzonej i czujnej. Sam musi ją rozbudzić.