Artykuły

Smutna śmierć śmiesznego człowieka

Przedstawienie Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej "Bilard petersburski", oparte na prozie Fiodora Dostojewskiego, rozpoczęło nowy sezon w war­szawskim Teatrze Studio. W spektaklu widać te­lewizyjne doświadczenie realizatorki. Wiele scen błyszczy filmową urodą.

Premierę "Bilardu petersbur­skiego" początkowo przewidywa­no na ostatnie dni ubiegłego sezo­nu teatralnego. W końcu ją przesu­nięto, a spektakl Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej stał się pierwszą in­scenizacją w "Studio" prowadzo­nym przez nowego dyrektora Zbi­gniewa Brzozę. Choć swe nowe obowiązki obejmie on 1 września, "Bilard petersburski" doskonale wpisuje się w formułę teatru prze­zeń proponowaną. Symbolicznie łączy też okres dyrekcji Jerzego Grzegorzewskiego z czasem jego następcy. Młoda artystka asystowa­ła przecież Grzegorzewskiemu przy dwóch inscenizacjach ("Czte­ry wariacje równoległe" i "Wujaszek Wania"), przedstawienie przygotowywano częściowo przed wakacjami, zaś do premiery docho­dzi dziś. Zbigniew Brzoza zapo­wiadał tuż po otrzymaniu nomina­cji, że nie zamierza i nie może kon­tynuować w prostej linii teatralnej wizji Grzegorzewskiego. Jego "Stu­dio" przestanie być teatrem autor­skim, będzie to scena kilku młodych twórców.

Przedstawienie "Bilardu..." oznacza więc początek takiego wi­dzenia teatru.

Agnieszka Lipiec-Wróblewska oprócz pracy z Grzegorzewskim i Mariuszem Trelińskim (jest współautorką scenariusza przedstawienia "Lautreamont Sny", po­kazywanego przed kilkoma laty w "Studio") realizowała samo­dzielnie spektakle dla Teatru Tele­wizji. Nie było wśród nich arcy­dzieła, ale za to poznaliśmy artyst­kę doskonale operującą językiem telewizji, łatwo i bezpośrednio przekazującą sceniczną historię. Telewizyjne widowiska Lipiec-Wróblewskiej bliższe były filmowi niż tradycyjnemu teatrowi. Wyko­rzystanie właściwych kinu środ­ków wyrazu pozwalało skupić się na szczegółach, w zbliżeniach przyglądać się pracy aktorów.

Wiele z owego filmowego spoj­rzenia przedostało się także do "Bi­lardu petersburskiego". Narracja prowadzona przez bohatera (Krzysztof Majchrzak) urywa się w wielu dzielonych nagłymi wy-ciemnieniami migawkach. Wydaje się, że Lipiec-Wróblewska i odpo­wiedzialny za światło znany ope­rator filmowy Tomasz Wert chcą zatrzymać na dłuższą chwilę bieg scenicznych zdarzeń, potok słów postaci. Wystarczy moment bezru­chu, kiedy aktor zastyga w snopie rozrzedzonego światła. Światło jest zresztą współbohaterem przedsta­wienia. Potrafi zmienić spojrzenie na przestrzeń sceny, wyłowić z mroku dotąd niewidoczny szcze­gół. Skupione na twarzy Majchrza­ka wywołuje filmowy efekt zbliże­nia.

"Bilard petersburski" wiele za­wdzięcza filmowi, gdy mowa o ca­łej stronie wizualnej. Scenę dzieli biegnąca na ukos przezroczysta ściana. Po jednej stronie widzimy skromną, prawie obskurną izbę bo­hatera. Barbara Hanicka nie groma­dzi tu nadmiaru dekoracji. Jest pro­ste łóżko, zniszczony stół i krzesło. Po przeciwnej stronie widzimy świat zewnętrzny, taki jakim po­strzega go główna postać. Tu spo­tykają się gracze przy bilardowym stole. Tamtędy wracają ludzie od­wiedzający bohatera. Tu spotyka on krzyczącą dziewczynkę i odma­wia jej pomocy. Przestrzeń w spek­taklu Lipiec-Wróblewskiej pełni jednak również funkcję zwiercia­dła. Po samobójczej śmierci po obu stronach widzimy tę samą sylwet­kę bohatera. To nie jest ta sama po­stać. W świecie, "gdzie już nie trze­ba być", zyskuje on sobowtóra. Z nim toczyć będzie swój ciągły spór o podstawowe wartości.

Kim jest bohater "Bilardu petersburskiego"? Nie ma imienia ani nazwiska, nie ma wła­snej biografii. Z pierwszych słów przedstawienia dowiadujemy się, że poznał prawdę i nie było to trudne. Wystarczyła jedna chwila. Ale poznanie prawdy to początek końca. Bohater Dostojewskiego od pierwszych chwil dąży do autodestrukcji. Jej źródło pozostaje za­wsze to samo. Jest nim wiedza lub, mówiąc ściślej, samowiedza. W świecie Dostojewskiego (czy tak daleko mu do naszej rzeczywisto­ści) każdy, kto posiadł wiedzę i po­znał prawdę, jest tylko śmiesznym człowiekiem. Nieprzypadkowy jest przecież tytuł opowiadania, za­adaptowanego na scenę - "Sen śmiesznego człowieka" (oprócz "Notatek z podziemia"). Wiedza prowadzi prostą i bardzo szybką drogą do śmierci. Dlatego bohater sam skazuje się na samounice­stwienie. Jest w nim żal i gorycz. Choć wie prawie wszystko, nie wie nic, albo im więcej wie, tym bar­dziej we własnych oczach staje się śmieszny.

Bohater jest więc postacią roz­dartą. Pragnąc odczuwać i dawać miłość, pogrąża się w narastającej nienawiści. Choć szuka kontaktu z innymi, odtrąca uczucie kochają­cej go prostytutki Lizy (Agnieszka Brzezińska). W końcu pozostanie na scenie sam, zdecydowany na wieczną samotność. Przyjmuje ten wyrok z pokorą.

W przedstawieniu Teatru "Stu­dio" postać bohatera symbolicznie nazwano On. Może być nikim albo każdym z nas. Przechodniem napo­tkanym przypadkowo na ulicy. Ale On Krzysztofa Majchrzaka nie jest postacią, którą łatwo polubić. Pro­gramowy outsider, zawsze trzyma się z boku. Świadomie wyłącza się poza nawias ogółu. Jest buntowni­kiem, który dawno stracił ochotę, by się buntować. Niełatwo mu żyć samemu, ale z ludźmi byłoby to niemożliwe. Pozostają przechadzki, długie minuty przesiedziane przy stole, gdzie przyjmuje swoich "pe­tentów". Z przyklejonym do ust uśmiechem, Majchrzak nie zabiega o sympatię dla swego bohatera. W odróżnieniu od większości arty­stów sceny nie wmawia nikomu, że grana przez niego postać to naj­czystszy kryształ. Zamiast bezprzy­kładnie bronić postaci, aktor próbuje zrozumieć bohatera.

Po prostu. Tylko tyle. Jednak wówczas dramat małego, śmiesz­nego, mądrego człowieka staje się tym bardziej przejmujący.

Majchrzak jest także współauto­rem adaptacji. Prawdę mówiąc, trudno w tej roli wyobrazić sobie innego artystę. Dobrze, że "Bilard petersburski" stał się okazją powro­tu na scenę dla aktora widywane­go tak rzadko - stanowczo zbyt rzadko.

"Bilard petersburski" nie jest przy tym spektaklem bez wad. Wspomniana filmowość pomaga, ale i przeszkadza. Wydaje się, że młoda reżyserka ma kłopoty z se­lekcją pomysłów, że zbyt wiele chce pomieścić w trochę ponad godzinnej inscenizacji. Stąd prawdopodobnie nagromadzenie symbolicznych obrazów, choć mam świadomość, że wystarczy­łoby pozostawić na scenie same­go Majchrzaka i pozwolić mu mówić i grać.

Drugie dno opowiadania suge­ruje też muzyka Pawła Mykietyna. Jeden z najbardziej wziętych kom­pozytorów pracujących dla potrzeb sceny zaproponował partyturę podkreślającą urywany, natarczy­wy rytm. Melodię zastąpił serią w założeniu znaczących dźwię­ków. Choć rytm narasta i pulsuje w nim napięcie, przedstawienie zaczyna wówczas irytować niepo­trzebną dosłownością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji