Próba sceny
"DZIADY" Mickiewicza mają już swoją obszerną i barwną kronikę teatralną. Epickimi bohaterami jej są wielcy inscenizatorzy, wybitni scenografowie oraz sławni odtwórcy głównych ról. Znamy mnóstwo szczegółów ze scenicznego żywota Gustawa, Guślarza, Konrada i Księdza Piotra. Wiadomości ciekawe przeplatają się jednak z błahostkami. Anegdota często gęsto przygłusza interesujące konkrety. Chronologia panuje nad zagadnieniami. Daty i fakty nie organizują całości wyższego rzędu. Nie widzimy związków między wydarzeniami. Ustawione płasko, na płaszczyźnie obok siebie, bez hierarchii czyli oceny, nie tworzą one historycznej perspektywy. Nie wyjaśniają sensu tego, co się działo z Mickiewiczowskim dziełem na polskich scenach. Jednym słowem, typowa kronika...
Ten stan rzeczy nie służył ani Mickiewiczowi, ani teatrowi, ani publiczności. Odbiorcom zawsze trochę groził romantyczny tradycjonalizm. Jego naturalną ostoją była historiozofia niewoli, podtrzymywana i narzucana polskiemu narodowi przez okoliczności politycznej natury. Reżyserzy byli wystawieni na niebezpieczeństwa groźniejsze: na zwichnięcie ideowej problematyki utworu albo zagubienie jego artystycznej urody. W ostateczności zawsze ratował sytuację niezawodny entuzjazm widzów, którzy gorąco przyjmowali każdego Mickiewicza, jakiego im dano oglądać w teatrze. Nie ma powodu ukrywać ani się wstydzić, że wszystkie rocznice Mickiewiczowskie były z reguły wielkimi manifestacjami polskiego patriotyzmu.
Stulecie śmierci Mickiewicza i związane z tym jubileuszem pierwsze po wyzwoleniu przedstawienie "Dziadów" w Warszawie dało pożądaną sposobność do historycznej i literackiej konfrontacji dzieła Mickiewicza z jego współczesną, teatralną realizacją. Inscenizatorzy i kierownicy teatrów zastanawiali się wówczas zupełnie poważnie, jakich "Dziadów" potrzebujemy na dzień dzisiejszy. Tak jakby Mickiewicz napisał kilka wersji swego dzieła na różne sytuacje historyczne! Rozważano również nie mniej serio, która inscenizacja - Stanisława Wyspiańskiego czy Leona Schillera - bliższa będzie naszym czasom. Tak jakby każda epoka nie miała prawa do swojej własnej inscenizacji!
Były to wielkie nieporozumienia historyczne i teatralne. Pisząc o jubileuszowym przedstawieniu "Dziadów", przypomniałem, że najgłośniejsze inscenizacje przeszłości zależały ściśle, aczkolwiek niekoniecznie świadomie, od dwu rzeczy: od stanu badań nad Mickiewiczem i od panującego w danej epoce ogólnego modelu teatru. Co do pierwszej sprawy, nie ulega dzisiaj wątpliwości, że w czasach, kiedy romantyczny dramat święcił swoje triumfy na polskich scenach, nie było jeszcze poważniejszych studiów nad dramaturgią Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego. Sprawa druga ukrywała w sobie poważniejsze szkopuły. Trudno zaprzeczyć, że Wagnerowska "synteza sztuk" jako cel dramatu literacko-plastyczno-muzycznego przyświecała pierwszym Mickiewiczowskim inscenizacjom. Nie ujmując w niczym nieśmiertelnych zasług Wyspiańskiemu i Schillerowi, trzeba powiedzieć w imię historycznej prawdy, że ani symboliczny teatr Młodej Polski ani monumentalne i rewolucyjne widowisko Schillera nie były właściwą formą dla Mickiewiczowskiego misterium.
Obaj wielcy inscenizatorzy zaczynali od tego, czego nie potrafił dokonać sam Mickiewicz. A mianowicie układali jakąś fikcyjną "całość" "Dziadów". Tworzyli własny spektakl z dramatycznych fragmentów poety. Ośmieliło to potem także pośledniejszych majsterków teatralnych do przykrawania i zszywania Mickiewiczowskich tekstów. Ten stan rzeczy był możliwy tak długo, dopóki badania nad Mickiewiczem nie wyszły ze swego pierwotnego, biograficzno-anegdotycznego stadium.
Teatr Wyspiańskiego i Schillera był teatrem inscenizatora, scenografa i aktora, jak przystało na pierwsze dziesiątki lat naszego stulecia. Teatr Mickiewicza jest zupełnie inny. Nawet w dobie europejskiego romantyzmu stanowił on osobliwość. "Dziady" wymagają wprawdzie, jak każde oryginalne dzieło dramatyczne, inscenizacyjnej pomysłowości, a także niemałej sztuki scenograficznej i aktorskiej. Nie jest to przecież teatr dramatyczny klasycznego typu. To teatr poetycki - używając przyjętego dzisiaj określenia. Przy wszystkich "romantycznych" swobodach ma on własną poetykę i swoje surowe rygory, których nie dostrzegali pierwsi inscenizatorowie.
Ludzie, którzy widzieli "Dziady" w inscenizacji Leona Schillera, wspominają zwykle scenę Salonu warszawskiego i Widzenia Senatora, jako niezatarte wrażenia teatralne. Tymczasem próżno szukać w tekście Mickiewicza wskazówki, że lojalni poddani cara w Królestwie Kongresowym grają w karty. Salon warszawski to karykatura jednego ze stołecznych salonów literackich. W salonach zaś literackich nikt nie grał w karty! Rozmawiano, powtarzano komeraże, czytano i deklamowano wiersze. Tak jak u Mickiewicza. Kartom służyły zebrania innego rodzaju. Skąd tedy wziął Schiller swą niesamowitą "partię kart"? Chyba z ekspresjonistycznego mimu albo ze współczesnej groteski baletowej. Błąd przeciw historii okazał się też błędem przeciw stylowi. Podobnie dalekie od stylu politycznej satyry romantycznej było Widzenie Senatora w "Dziadach" Schillera; jakieś lustrzane, upiorne przetworzenie modnej podówczas "wielości rzeczywistości"!
Nie inaczej miała się rzecz ze scenografią Andrzeja Pronaszki. Już współcześnie kwestionowano jego wizję "Dziadów", jako narodowej Golgoty, z trzema krzyżami, które panowały nad teatralnym widnokręgiem. Te krzyże były widmami polskiego mesjanizmu. Ideowa wymowa "Dziadów Drezdeńskich" jest inna. Misteryjna akcja III Części dramatu została wpisana w cykl uroczystości Bożego Narodzenia, jak to szczegółowo przedstawiłem w książce "Arcydramat Mickiewicza". Prześladowanie polskiej młodzieży szkolnej na Litwie i Żmudzi to w symbolicznym ujęciu poety Herodowa rzeź młodzianków. Najbardziej bolesne obrazy tchną jakąś dziecięcą rzewnością. Opowiadanie Jana Sobolewskiego o wywożeniu dzieci w kibitkach, to jakaś polityczna parafraza starego hymnu chrześcijańskiego Salvete flores Martyrum (Witajcież męczeńskie kwiatki), którym zachwycał się Mickiewicz.
Scenograf, podobnie jak czytelnik, widz i krytyk, musi pamiętać, że scena ukrzyżowania narodu, sławna mesjanistyczna parabola Księdza Piotra, jest tylko jednym epizodem w misteryjnym kręgu Widzenia. Rozwija ono zgodnie z kościelnym rokiem cały cykl chrystologiczny: od narodzenia przez mękę i zmartwychwstanie do wniebowstąpienia. Triumfalnym napomknieniom misteryjnym dramatu odpowiadają pełne wiary w przyszłość, polityczne akcenty Ustępu, gdzie mamy zapowiedź wiosny-rewolucji i upadku Petersburga - Babilonu.
Jubileuszowe "Dziady" z 1955 roku były zamknięciem pewnej epoki Mickiewiczowskich przedstawień - z ujemnym bilansem błędów i nieporozumień. Krytycznie oceniając to przedstawienie, wysunąłem jako teatralne zadanie naszych czasów - nową inscenizację "Dziadów". Polska publiczność powinna poznać całe dzieło Mickiewicza w jego oryginalnym kształcie, a więc "Dziady" w ciągu dwu wieczorów. Osobno część Wileńsko-Kowieńską i osobno Drezdeńską. Następny postulat to nowy styl teatralnej realizacji. Według opacznych kryteriów tradycyjnej estetyki prawie całe "Dziady" były "niedramatyczne" i mogły się utrzymać na scenie jedynie dzięki cudom "operowej" inscenizacji, głośnym nazwiskom odtwórców i patriotyzmowi widzów. Należało zwalić te uprzedzenia i śmiało wydobyć na jaw te cechy Mickiewiczowskiego misterium, które lekceważyła konwencja mieszczańskiego teatru.
Wymienione postulaty były wynikiem wspaniałego, powojennego rozkwitu studiów nad twórczością Mickiewicza i polskim dramatem romantycznym oraz wzmożonego poczucia historyzmu, jakie przeżyła nasza epoka wzorem wszystkich rewolucyjnych epok. Nadzieje nie dały długo na siebie czekać. Teatr Rapsodyczny w Krakowie wystawił w ubiegłym roku skromne pod względem teatralnym, lecz koncepcyjnie bardzo interesujące "Dziady"; nie zrezygnowano w nich co prawda ze złudnych marzeń o "syntezie" wszystkich części, lecz za to pokuszono się o próbę inscenizacji niektórych fragmentów Ustępu. Wkrótce potem Teatr Śląski w Katowicach zapowiedział "Dziady Drezdeńskie". A w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie Krystyna Skuszanka i Jerzy Krasowski podobno przygotowują całe "Dziady" na dwa wieczory.
"Dziady Drezdeńskie" w Katowicach w scenicznej adaptacji Jerzego Kreczmara zasługują na wysokie pochwały i pilną uwagę ze strony krytyki. Można powiedzieć bez najmniejszej przesady, że to przedstawienie otwiera nową epokę. Kończy się kronika Mickiewiczowskich spektakli, a zaczyna poważna historia Mickiewicza w teatrze. Przedstawienie świadczy wymownie, co znaczy w pracy reżysera dobre przygotowanie historyczno-literackie, teoretyczna i praktyczna znajomość problemów romantycznej dramaturgii oraz czuły pietyzm wobec wielkiego dzieła sztuki.
Na czym polega artystyczny sukces Jerzego Kreczmara? Wydaje mi się, że mamy w tym wypadku coś podobnego do wielkiego wynalazku. Najpierw zaskakuje nas prostota i całkowita naturalność tego, co widzimy na scenie. A potem, w miarę rozwijania się przedstawienia, odkrywamy, jak przemyślna jest ta prostota! Przez wiele alembików przechodziła myśl reżysera, żeby nam dać naturalnego Mickiewicza! Wychodząc z odmiennych założeń niż poprzednicy, Kreczmar nie wahał się przed swego rodzaju zuchwalstwem w stosunku do uświęconych tradycji. Zerwał ze zwyczajem wystawiania "Dziadów" jakich Mickiewicz nie napisał i z jakimi zawsze trudno się było pogodzić wszystkim miłośnikom poety. Kreczmar ograniczył się do wystawienia III Części dramatu, napisanej w Dreźnie po upadku powstania listopadowego. To "ograniczenie się" pozwoliło wszakże na niebywałą nowość: na cały tekst!
Ten śmiały krok przesądził o dalszych następstwach artystycznej rewolucji: autentyczny Mickiewicz w autentycznej teatralnej formie. Nie była to sprawa prosta. W "Dziadach Drezdeńskich" możemy wyodrębnić trzy główne tematy dramatyczne: wątek filozoficzny i moralny, wątek misteryjny i wątek polityczny. Każdy z nich wymaga innego sposobu realizacji scenicznej. Wszystkie zaś razem mają tworzyć pewną nadrzędną, samoistną całość, która nie powinna przypominać żadnej tradycyjnej postaci widowiska. Dramat Mickiewicza nie mieści się w ramach tzw. klasycznego teatru dramatycznego. Jest całkowicie wyzwolony z konwencji akcji, miejsca, czasu, konfliktów, bohaterów i dramatycznej gry. Występuje w nim mnóstwo postaci rzeczywistych, a także sporo fantastycznych. Nie ma jednak tzw. dramatycznych ról. Są sprawy głęboko ludzkie. Nie ma przecież ani psychologicznej dialektyki, ani burzliwych napięć namiętności. Wstrząsa tragedia podbitego narodu, brak wszakże w dziele tragicznych konfliktów politycznych.
Tajemnicą poezji jest fakt, że mimo tych niezwykłości dramat Mickiewicza stanowi ponętę dla wielkich reżyserów, scenografów i artystów. Pobudza wyobraźnię, każe szukać nowych rozwiązań aktorskich, plastycznych i muzycznych. Przyjrzyjmy się po kolei najważniejszym pierwiastkom katowickiego przedstawienia. "Dziady Drezdeńskie" to przede wszystkim arcytrudne zagadnienie przestrzeni scenicznej. Piotr Potworowski doskonale utrafił w antykonstrukcyjne założenia Kreczmara. Nowa scenografia słusznie wyrzekła się symbolicznych akcentów, które w dawniejszych przedstawieniach miały za zadanie sugerować jedność różnorodnych akcji dramatycznych. Potworowski dążył wyraźnie i konsekwentnie do przekreślenia umownej sceny. Z więzienia pozostało jedno zakratowane okno, umieszczone w dodatku antyiluzorycznie pośrodku sceny. Salon warszawski ma jako jedyny rekwizyt małe podium. Dworek wiejski pode Lwowem nie ma w ogóle nic - ta pustka czeka na mające za chwilę nastąpić objawienie światła i koloru. Krzyż oznacza klasztorną celę Księdza Piotra. W mieszkaniu Senatora stoi tylko stół zasłany zielonym suknem, lecz ten stół przez swe ukośne, perspektywiczne ustawienie traci charakter użytkowego sprzętu i gra jedną z niemych ról w grynszpanowo-zielonym świecie carskich lokajów i żandarmów. W podobny sposób nachylone łoże Senatora dyskretnie przemienia sypialnię dostojnika w bajkę o zbóju Madeju.
Scenograf zostawił duże pole dla fantazji widzów. Misterium dzieje się w tak swobodnej, otwartej i płynnej przestrzeni, iż wystarczają niewielkie "znaki rozpoznawcze", żeby przenieść oczy publiczności z więziennej celi w Wilnie do Salonu warszawskiego, albo jeszcze dalej, do Domu wiejskiego pode Lwowem. Niewielka scena Śląskiego Teatru nabrała rozmiarów Cyrku Olimpijskiego w Paryżu, który Mickiewicz uważał za pewien wzór dla narodowego teatru. Śmiem twierdzić, że jeszcze nigdy "Dziady" nie miały tak wielkiej, misteryjnie nierealnej i równocześnie symbolicznie wielkiej, prawdziwie narodowej sceny, jak w katowickim przedstawieniu.
W nowoczesnym teatrze przestrzeń sceniczną organizuje razem ze scenografem i reżyserem kompozytor. Jego rola jest szczególnie ważna w tym typie intelektualnego i wizyjnego dramatu jakim są "Dziady". Zbigniew Turski okazał się wymarzonym współtwórcą nowej realizacji Mickiewiczowskiej. Pod względem teatralnym niezmiernie jest trudne misteryjne zakończenie sceny trzeciej, a to ze względu na grożące niebezpieczeństwo pasterkowo-jasełkowego banału. Tymczasem w katowickim spektaklu ta właśnie partia czyni głębokie wrażenie nie tylko na skutek ciekawego rozwiązania scenograficznego i reżyserskiego, lecz także przez piękne muzyczne, instrumentalne i wokalne, opracowanie Mickiewiczowskiej nocy Bożego Narodzenia. Ten potężny i wzruszający finał, zgodnie z przewodnią ideą dzieła, akcentuje motyw duchowego odrodzenia
bohatera i nie dopuszcza wysunąć się na czoło nastrojom cierpiętniczym.
Niełatwą sprawą w misteryjnym teatrze Mickiewicza, jak wspomniałem, jest aktorstwo. "Dziady Drezdeńskie" zawierają ogromne bogactwo poetyckiego ładunku. Męczeństwo polskiej młodzieży, patos moralnego przeobrażenia się Gustawa w Konrada, romantyczny prometejski bunt, mistyczne zachwycenie Księdza Piotra, liryczne, anielskie kołysanki, szatańskie chichoty i grymasy, żrąca satyra społeczna, wielki pamflet polityczny i rozdzierający krzyk boleści nad męką narodu - krzyk, który raz wydany brzmiał niezawodnie przez cały wiek niewoli - oto najważniejsze tony tego przedziwnego dzieła. Z bogactwem poetyckich treści idzie u Mickiewicza w parze niezwykła różnorodność miar wierszowych i rozmaitość poetyckich form. Różnym postawom intelektualnym i moralnym odpowiadają różne temperatury stylistyczne i różne klimaty gatunkowo-literackie.
Są to, rzecz prosta, nieprzebrane skarby dla teatru poetyckiego. Jako "role" jednak przekraczają granice klasycznego aktorstwa dramatycznego. Stanowią osobne problemy dla odtwórców i reżysera. Kreczmar wyciągnął wszystkie wnioski ze swej bystrej analizy Mickiewiczowskiego dramatu. W celi więziennej przeciwstawił Konrada reszcie młodzieży. Cynamonowej barwy fraki są tutaj podobnym symbolicznym "mundurem", co grynszpanowe stroje, grynszpanowe trzewiki, grynszpanowe rękawiczki i laski w Salonie Senatora. Odbierają "twarze" występującym osobom, typizują postaci.
Powtarzam: w misteryjno-moralnym i polityczno-satyrycznym dziele Mickiewicza nie ma miejsca dla aktorskich kreacji. Artyści kreują tutaj poezję Mickiewicza. Są prawdziwymi sługami słowa. Nie na darmo program teatralny przedstawia widzowi aktorów Kreczmarowskiej adaptacji w charakterystyczny sposób: "Osoby w kolejności ukazywania się na scenie"! Przy tego rodzaju funkcjonalnym potraktowaniu sprawy aktorstwa Andrzej Antkowiak nie zaskakuje swą inteligentną interpretacją wielkiej improwizacji, ani zadziwia postać Księdza Piotra w ujęciu Jerzego Kaliszewskiego, twórcy znakomitych ról demonicznych w sztukach Shawa i Pirandella.
Największą nowością w katowickim przedstawieniu były dwie sceny, które jako "realistyczne" uchodziły zwykle za najbardziej "teatralne" w III Części "Dziadów": Salon warszawski i Pan Senator. Konwersacyjno-dialogowy charakter sceny pierwszej i operowo-teatralny sceny drugiej stawały się z zasady przyczyną inscenizacyjnego i aktorskiego wyobcowania tej partii dzieła Mickiewicza.
Kłóciła się ona w realizacji scenicznej z całą resztą "Dziadów". Kreczmar nie uległ pokusie kostiumowego historyzmu i salonowo - tanecznego ensemble'u. Pozostał wierny ogólnej koncepcji Mickiewiczowskiego dramatu. Sceny te w jego adaptacji nie przestały być ani realistyczne (w sensie wymowy społecznej i politycznej) ani teatralne (w znaczeniu efektu widowiskowego). Zostały jednak ściśle zespolone z dramatem w duchu misteryjnego teatru i politycznego pamfletu. Obie wspomniane sceny ciążą ku sobie ideowo i artystycznie i równocześnie stanowią dramatyczną kulminację całego dzieła. Z chmur, gromadzących się w politycznych i misteryjnych scenach dramatu, wystrzelił piorun poetyckiego gniewu w czasie balu u Senatora.
Omawiana innowacja opłaciła się sowicie. "Scena śpiewana" w teatrze musi być "sceną mówioną". Na to nie ma rady. Niezawodnym sprawdzianem słuszności reżyserskiej koncepcji jest zawsze "próba sceny". Ta próba wypadła pomyślnie dla Kreczmara. Utrzymał całe przedstawienie w ramach teatru poetyckiego. Sceniczny ruch postaci i kontrastowy układ grup nie odbiegał od stylu innych scen zespołowych. Krótkie wymiany zdań, przypadkowe zetknięcia się i rozejścia osób na balu, monologi i chóralne deklamacje, salonowa epigramatyczność i różne cięte uwagi, mówione "na stronie", bardzo dobrze wychodziły w tej rapsodyczno-poetyckiej konwencji. Dzielnie sekundował reżyserowi Potworowski. Po kostiumowej symbolicznej niwelacji cesarskich dygnitarzy otrzymaliśmy teraz jakby drugi stopień unicestwienia senatorskich zauszników i wielbicielek. Scenograf przetransponował bal na Widmowy taniec kukieł, które mechanicznie na dwa pas, raz w lewo raz w prawo, przesuwają się z upiornym szelestem na tylnej ścianie salonu.
"Dziady Drezdeńskie" zakończył Kreczmar krótkimi fragmentami Ustępu. Wypadła natomiast z jego adaptacji końcowa scena na cmentarzu, czyli Noc Dziadów. Nasuwa się pytanie: jak w takim razie niewykształcony polonistycznie widz ma rozumieć tytuł dzieła Mickiewicza? Powiedzmy otwarcie, że z zakończeniem III Części "Dziadów" w teatrze jest niemały kłopot. Niedawno Wojciech Natanson podniósł kwestię, jak się w ogóle powinny kończyć "Dziady": pogańskim, zaduszkowym obrzędem, czy fragmentami Ustępu? Krytyk był zdania, że zakończenie "Dziadów" powinno być obrzędowe. Sprawa nie jest taka prosta. Scena cmentarna III Części dramatu jest bardzo trudna do realizacji, może nawet najtrudniejsza z całego dzieła. Poza tym ta scena jest nie tylko łącznikiem - dość zresztą wątłym - z ogłoszonymi poprzednio II i IV Częścią "Dziadów". To także zapowiedź dalszych losów Konrada-zesłańca, które zamierzał opracować poeta, jak wiemy z jego korespondencji z Niemcewiczem. Ustęp jest jakby szkicem tych twórczych planów. Dlatego posiada on - poza względami ideowymi i artystycznymi - mocne prawo moralne do finału Mickiewiczowskiego dramatu.
Z tych powodów można spokojnie przyjąć zakończenie, które proponuje adaptacja Jerzego Kreczmara. Uważam jednak, że dla dobra teatralnej publiczności, a także dla pewnej symetrii kompozycyjnej, dobrze byłoby otworzyć przedstawienie fragmentami z Mickiewiczowskiej przedmowy do "Dziadów Drezdeńskich".