Artykuły

Rewolwerem w "Dwór"

Debiut słynnego filmowego reżysera na deskach opery budzi zwykle zainteresowanie. Jeśli jest nim Andrzej Żuławski, autor m.in. "Diabła", a dziełem "Straszny dwór" Stanisława Moniuszki, temperatura wzrasta. W nowej inscenizacji w Teatrze Narodowym cała para poszła jednak w gwizdek.

Już w przedpremierowych wypowiedziach Żuławski zapowiadał, że zamierza odejść od tradycji inscenizacyjnej opery Moniuszki, która stanowi obiekt dewocji narodowej. Próby przebiegały burzliwie, a niektórzy artyści rezygnowali z pracy nad przedstawieniem, nie mogąc pogodzić się z propozycjami reżysera. Konfrontacja jego twórczego temperamentu z możliwościami i przyzwyczajeniami warszawskiego zespołu dała mizerny rezultat: spektakl niespójny, pretensjonalny i nieładny.

Pojemne ramy

Już na wstępie Żuławski opatruje "Straszny dwór" komentarzem, posługując się konwencją teatru w teatrze. Oglądamy spektakl dla carskich cenzorów, którzy wraz z nami śledzą kolejne - mniej lub bardziej czytelne - sceniczne znaki, nudzą się, dziwią i protestują. Oni jednak biorą za to pieniądze i popijają wódkę. Podoba się im też co innego: im głupiej na scenie, tym lepiej. Jeśli tylko ranni powstańcy zaczną podrygiwać w tanecznych rytmach, zza cenzorskiego stolika rozlegają się oklaski.

Często zatem dzieło Moniuszki chyli się w stronę wodewilu. Pomiędzy tym, arcypopularnym niegdyś gatunkiem a wielką patriotyczną akademią rozpościera Żuławski polską operę narodową. "Straszny dwór" aż trzeszczy w szwach. Reżyser nie tylko przeniósł akcję w czasy premiery utworu, po klęsce Powstania Styczniowego, ale też piętrzy kolejne plany interpretacyjne i konwencje. W ramach "spektaklu pod cenzurę", pełnym umizgów i prób obłaskawień carskich urzędników, będącego wypadkową zbożnych intencji, patetycznych patriotycznych gestów oraz ludzkiej i artystycznej małości właściwie wszystko można usprawiedliwić.

Kłopot w tym, że zamierzony kicz miesza się w tym spektaklu z niezamierzonym. A rewizjonistyczne podejście do tekstu i odważne pomysły ze zwykłą reżyserską nieudolnością i złym smakiem. Samo dzieło Moniuszki, któremu Żuławski tak dalece nie zaufał, w rezultacie wypada dość karykaturalnie. A on sam, pokazując w krzywym zwierciadle narodowe panoptikum, rychło stał się jego częścią.

Szyderczy ton

Polak godny chwały pojawia się u Żuławskiego jedynie we wróżbach i marzeniach. W filmowym collage'u jawią się rycerze z obrazów i starych kronik - i ci spod Wiednia, i ci bardziej współcześni w mundurach piłsudczyków. Rzeczywistość jest jednak inna. Albo jęczący pobici, szybko pocieszający się uściskami dziewcząt służących - jak ironicznie brzmią im w ustach kawalerskie śluby - albo drobni kombinatorzy i stetryczali starcy wymachujący plastikową szabelką. Najwięcej odwagi wykazuje w przedstwienhi Żuławskiego balet

Rzecz dzieje się jednako w dobie represji i zesłań. Twórcy nie szczędzą znaków i symboli narodowej tragedii i ludzkiego zniszczenia. Stolnikiewicze wracają jedynie na zgliszcza ojcowskiego majątku, dwór Miecznika to widmo dawnej świetności, a parowóz jest symbolem exodusu.

Czasem, trudno orzec czy świadomie, reżyser ironizuje zbyt lekko i prowokacyjnie, każąc szyć żałobne kiry nazbyt rozbawionym pannom, czy wprowadzając na scenę chórek matek-Polek z plasikowymi wózkami. Doprawdy, słabość scenografa Borisa Kudlićki do rekwizytów z przezroczystego syntetyku jest nazbyt drażniąca. Ten młody artysta, którego dekoracje imponują rozmachem, za bardzo zapatrzył się w styl Andrzeja Kreutz Majewskiego. I tak widzowie sceny przy pl. Teatralnym nie mogą wytchnąć od podobnej, mrocznej i przytłaczającej estetyki, pełnej wirtuozowskich i bardzo kosztownych ornamentów.

Narodowy dramat

"Straszny dwór" na narodowej scenie pokazał, w jakiej artystycznej zapaści znajduje się zespół operowy tego teatru. Jeżeli podczas drugiego przedstawienia proponuje się słuchaczom taką ilość miernych produkcji wokalnych, znaczy, że teatr nie potrafi ułożyć obsady do tej opery.

O ile orkiestra pod batutą młodego i mało znanego dyrygenta Piotra Wajraka gra sprawnie, popisując się głównie w mazurze i niektórych ariach, o tyle paru śpiewaków, odtwarzających główne role nie powinno się na narodową scenę wpuszczać. Przynajmniej nie w tak dużych i nieodpowiednich dla nich rolach. U prawie wszystkich dykcja nie pozwalała zrozumieć tekstu. Obronili się jedynie Adam Zdunikowski jako Damazy i rewelacyjna Dorota Lachowicz w roli Jadwigi. Mści się w Teatrze Narodowym brak kompetentnych osób mogących ocenić, kto i co może na tej reprezentatywnej scenie zaśpiewać. Zbyt często króluje tam beztalencie, megalomania i zwykła głupota. Miejmy nadzieję, że nowy rok i nowa dyrekcja coś w tym względzie wreszcie zmieni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji