Genet z naftaliny
ŚWIAT jako gra pozorów i pozór jako fundament świata. Człowiek - mizerne odbicie sytuacji i życie - nędzny zbiór konwenansów, prawda jako fałsz i fałsz jako prawda. Nad wszystkim zwycięskie zło. Zło szlachetne, zło jako wolność.
Cóż czyni dramaturg, mający tak dwoistą, by nie rzec schizofreniczną wizję ludzkiej egzystencji? Potęguje paradoksy, by dążyć do nieosiągalnej prawdy, ustawia lustro na gościńcu, by skonstatować, że odbija nie twarze a maski.
Tak, to Genet: przestępca i geniusz teatru, złodziej i mistrz awangardy, wyciągnięty z więzienia przez papieża egzystencjalizmu Sartre'a ku niekłamanemu pożytkowi teatru i literatury.
Po cóż wszystko przypominam? No, bo przypomniał sobie o Ge-necie nasz teatr, żywiący się zawsze cudzą awangardą w chwilach własnej niemocy, kokietujący smaczkami literackimi, gdy dookoła głód sztuki na miarę czasu.
Teatr, rzecz jasna, ma prawo do takiego wyboru. Inna sprawa, jak to robi.
A robi źle tym razem, niepomny, że coś się już w świecie zdarzyło od 1949 roku, kiedy to "Ścisły nadzór" zagrano pierwszy raz w Paryżu. Robi wiec z namaszczeniem nuworysza, z płytką fascynacją, z pokorą płynącą z nieudolności.
Oto prawdziwy dramat. Nie ten, który rozgrywa się w więziennej celi pomiędzy skazanymi i skazanymi na siebie więźniami. Ale dramat inscenizatora. Romuald Szejd, rozmiłowany w literaturze francuskiej, potknął się tym razem o rzecz najprostszą, o brak konsekwencji w czytaniu tego gęstego od znaczeń tekstu. Miotał się pomiędzy płytkim realizmem, dość pruderyjnym zresztą, płynącym z interpretacji biograficznej (Genet - więzień - homoseksualista) i naskórkowym egzystencjalizmem ("piekło to my").
Urodził hybrydę. Aktorów skazał na daleko idącą dowolność konwencji, nie osiągnąwszy jednorodnej poetyki scenicznej.
Tak odkurzony Genet, nawet w nowym, zręcznym przekładzie, niestety, pachnie naftaliną...