Artykuły

Mówi Małecki, pisze Majcherek

Wypowiedź Małeckiego oczywiście podzieliła środowisko. Dla części była aktem odwagi: wreszcie ktoś powiedział głośno prawdę o hochsztaplerstwie nowego teatru. Miłośników twórczości Kleczewskiej Małecki zirytował. Przykrość jest tym większa, im mniej poczucia humoru wykazują - do tekstu Grzegorza Małeckiego odnosi się Wojciech Majcherek na swoim blogu.

Wywiad Grzegorza Małeckiego dla Rzeczpospolitej niewątpliwie dodał ognia do sporów, które toczą nasze życie teatralne i sprawiają, że to wciąż jest jakieś życie. Przypomnę, że aktor Teatru Narodowego w kąśliwy sposób opisał swoje doświadczenie w pracy z Mają Kleczewską nad przedstawieniem "Orestei". Sprawa co prawda nie jest świeża, ponieważ dotyczy wydarzeń sprzed dwóch lat, a jednak okazała się dotkliwa (może nawet jak to teraz się mówi: traumatyczna). Małecki skarży się: "Na dwa tygodnie przed premierą nie znałem swojego tekstu i nie wiedziałem, o czym jest sztuka, a na próbach nie mogłem się niczego dowiedzieć. W końcu nie wytrzymałem i oddałem rolę". Opowieść aktora okraszona została zabawnymi obserwacjami z prób: "Dowiaduję się na przykład, że w pewnym momencie na aktorów ma zostać wylany wagon krwi. Pytam dlaczego? - Mój Boże, Grzegorz, błagam cię, jeśli my w ten sposób będziemy pracowali. - Ale powiedz tylko dlaczego, na kogo i w którym akcie. To akurat nie było istotne, ważne, żeby na scenie było mokro i czerwono."

Wypowiedź Małeckiego oczywiście podzieliła środowisko. Dla części była aktem odwagi: wreszcie ktoś powiedział głośno prawdę o hochsztaplerstwie nowego teatru. Miłośników twórczości Kleczewskiej Małecki zirytował. Przykrość jest tym większa, im mniej poczucia humoru wykazują. Dawałoby to zbawienny dystans do samych siebie, a na jego brak cierpią najbardziej. Prawdopodobnie teraz Małecki będzie służył za przykład aktora, co to musi wiedzieć, z której strony wchodzi na scenę, ale nie jest w stanie "przekroczyć własnych granic" i otworzyć się na nowe doświadczenia.

Przypadek Małeckiego nie jest odosobniony. Na próbie generalnej najnowszego przedstawienia Kleczewskiej "Bracia i siostry" w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu rolę oddał również jeden z aktorów. Premiera jednak się odbyła. Czytałem o tym z pewnym zdumieniem, ponieważ nie sądzę, żeby ów aktor miał na scenie do wypowiedzenia kwestię w rodzaju: "Pani, konie zajechały" i można było bez bólu z niego zrezygnować. W jaki zatem sposób ten spektakl został skonstruowany, że odejście aktora na próbie generalnej nie sprawiło wielkiej komplikacji? Mogę tylko pytać, bo przedstawienia nie widziałem, a sprawę znam z drugiej ręki.

A może to wszystko nie jest takie dziwne. W końcu Kleczewska robi teatr, który ma być bardziej doświadczeniem psychoterapeutycznym i dla aktorów, i dla widzów. Reżyserka nie ukrywa przecież, że w swej metodzie twórczej inspiruje się czy nawet posługuje tzw. ustawieniami Hellingerowskimi (budzącymi zresztą spore kontrowersje wśród psychologów). Można oczywiście wobec tych praktyk zgłaszać wątpliwości i mogą też one wywoływać protesty aktorów, co Kleczewska musi wliczać w ryzyko swego działania. Bo, owszem, aktor pewnie powinien być gotowy do gmerania we własnej psyche, ale nie zaszkodzi, jeśli będzie wiedział, z której właściwie strony wchodzi na scenę. I po co? Ta wiedza wbrew pozorom też może okazać się przydatna dla widza, jeśli oczywiście sam nie jest w takim stanie psychicznym, że mu wszystko jedno.

I jeszcze jedna uwaga: premiera "Orestei" w Narodowym odbyła się bez udziału Grzegorza Małeckiego w kwietniu ubiegłego roku. Jak do tej pory została zagrana 12 razy. Ostatnio w listopadzie. W repertuarze nie ma przedstawienia do końca kwietnia. Widać publiczność Teatru Narodowego jest przeciętnie zdrowa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji