Dla smakoszy z morałem
Gdy już widzowie rozsiądą się w ciasnej przestrzeni amfiteatralnej widowni, na scenę wkracza On - wysoki, elegancki, nerwowo miotający się między drzwiami po prawej stronie a umieszczonym na środku stołem. W jego ruchach, neurotycznych, nie dokończonych, a zarazem pełnych egzaltacji i przesadnej ekspresji, w jego słowach, raz pełnych pychy, raz pokory, czai się choroba. Długie palce podnoszą się do skroni, aby wykonać gest rozpaczy, a potem, musnąwszy ją tylko, bezsilnie opadają. W chwilę potem nerwowy bieg do drzwi, powrót na środek sceny, niepewne spojrzenie w stronę schodów i drzwi po lewej stronie... Oczekuje kogoś. Czeka na Nią. Podczas swej szamotaniny opowiada nam o tym, co poprzedziło zaaranżowaną przezeń schadzkę. Lecz doprawdy, dziwny z niego uwodziciel. Okazuje się, że dążył do celu długo i uparcie poprzez zawikłane intrygi i pokrętne gry z otoczeniem, a przede wszystkim z sobą samym. Długo obserwował młodziutką Kordelię, aby potem zostać jej przedstawionym, stać się przyjacielem i powiernikiem jej adoratora zdradzić tę przyjaźń i zaręczyć się z Kordelią, a w końcu - zerwać z nią i skłonić do sekretnej schadzki. Po co to wszystko? Johannes - uwodziciel ma swoją filozofię, w którą nas wtajemnicza:,,Najczęściej mężczyźni lubią posiąść dziewczynę, jak się wypija kieliszek szampana: w momencie, kiedy musuje (...) ale tu trzeba więcej. (...) kiedy się potrafi doprowadzić do tego, że dziewczyna stawia swej wolności jedyne zadanie: oddanie się, i kiedy odczuwa w tym oddaniu całe swoje szczęście, wtedy prawie żebrze o to oddanie, a jednak pozostaje wolna, to jest prawdziwa rozkosz, ale wymaga ona zawsze duchowego wpływu". Spojrzenia widzów wędrują niecierpliwie w ślad za wzrokiem mężczyzny. Czy Ona przyjdzie? Jest! Pojawia się znienacka na schodach uśmiechnięta, z ciemnymi lokami figlarnie opadającymi na policzki. Zaczyna się końcowa rozgrywka. Oboje, uwodziciel i uwodzona, rzetelnie wypełniają reguły "gry w uwodzenie", której finał i tak już znamy. Jest w tej długiej rozgrywce coś, co napawa lękiem zarówno Kordelię, jak i widzów: gwałtowność niepohamowanych, nie kontrolowanych gestów mężczyzny. Wydaje się, że za chwilę jego neurotyczna, chora energia objawi się niechybnie w jakimś mrocznym szale niszczenia. Pierwszy rząd widzów, siedzący na podłodze, odruchowo zasłania ciała kolanami i rękami. Ale czujemy też jego niemoc i śmieszność. Wobec stojącej przed nim dziewczyny jest przecież bezsilny. Pogrąża się w chorych grach z samym sobą, zakłamuje się, popada w nicość, w lekkość niepowagi. A ona po prostu jest.
Muszę przyznać, że dawno nie widziałem w teatrze postaci zagranej z tak ogromną ekspresją, a zarazem dyscypliną, jak Johannes Aleksandra Machalicy. Od dawna też obcowanie z aktorską kreacją nie skłoniło mnie - tak jak tutaj - do myślenia na temat granic aktorskiej ekspresji w realistycznej konwencji teatru. Nie sądzę, aby granice owe zostały tu przekroczone. Gdyby zostały, w grze Machalicy pojawiłaby się prostacka "prywatność", której nie zauważyłem. Fakt, że Machalica zbliżył się do tych granic - jest ważny i cenny dla mnie jako widza, a pochlebny dla aktora. Aleksander Machalica miał bardzo trudne zadanie, głównie dlatego, że "Dziennik uwodziciela" - fragment Wiekopomnego "Albo-albo" Sorena Kierkegaarda - jest utworem trudnym do zaadaptowania na scenę. Aktor, grając bohatera, a zarazem narratora, musi "opowiadać" swoją postać raz w pierwszej, raz w trzeciej osobie, grać inne postaci opowieści, komentować rozwój scenicznej akcji, w której sam przecież bierze udział ze swą postacią, a na dodatek jeszcze snuć skomplikowane, abstrakcyjne rozważania. Pewne nieuchronne niejasności (kto mówi? kim jest teraz ta postać?) zostały zawinione nie przez aktora, lecz przez adaptatorów - autorów scenariusza. Ściślej - wynikały z karkołomności samego pomysłu scenicznej adaptacji "Dziennika uwodziciela". Skoro jednak pomysł ów zaowocował wybitną aktorską kreacją, to nie ma się czego czepiać.
Partnerką Machalicy jest Maria Rybarczyk. Gra rolę stworzoną właściwie z niczego, bo w utworze duńskiego filozofa nie ma ani jednej wypowiedzi Kordelii w mowie niezależnej, są tylko przytoczone jej trzy listy do Johannesa. W tej sytuacji Rybarczyk robi to co jej pozostało: akompaniuje aktorskiemu koncertowi partnera. Ale ona też ma "swoje" parę chwil. Gdy Johannes-Don Juan, przesycony i zdegustowany miłosnym spełnieniem, mówi o "słabości i pustce" ich związku i każe jej odejść, Kordelia, świecąc mu w oczy białością nagich pleców i matowym blaskiem rozpuszczonych włosów, skulona i zrozpaczona, rzuca z pasją: "Leć, gdzie chcesz, ja jestem Twoja. (...) kochaj tysiące innych, a ja jestem Twoja (...). Tak opętałeś moją ludzkość, że stałeś się wszystkim dla mnie (...). Twoja jestem, tak, Twoja, Twoja przeklęta!". Wyrafinowana gra dandysa-uwodziciela filozoficznymi smaczkami i meandrami sofizmatów doszła do granicy ludzkiego bólu i krzywdy. To już koniec spektaklu. Prostujemy kolana, wyciągamy ręce do oklasków, radzi z tego, że uczestniczyliśmy jednak w czymś więcej niż w aktorskim koncercie z akompaniamentem.