Car moczy nogi
WZORZEC dowodów metafizycznych to jest ostateczne rozwiązanie kwestii diabelskiej czyli tragiczna historia Doktora Faustusa, którą na nowo napisał i do wystawienia przysposobił Gottfried Wilhelm Freiherr von Leibniz na powitanie u źródeł Bad Pyrmont Imperatora Wszechrosji Piotra Pierwszego Romanowa przez anglosaskich komediantów Williama Schillinga 7 czerwca R.P. 1716 odegrana...
Tak. Taki jest pełny tytuł debiutanckiej sztuki Tadeusza Bradeckiego, który na domiar szczęścia okazał się jej wytrawnym inscenizatorem i stał się sprawcą totalnego sukcesu tego przedstawienia podczas tegorocznego Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych we Wrocławiu. Główna nagroda za tekst, główna za reżyserię, główna aktorska dla Andrzeja Kozaka za role Leibniza, jeszcze jedna aktorska dla Mefista - Krzysztofa Globisza oraz wyróżnienie za scenografię dla Jana Polewki. Tytuł informuje o wszystkim, nagrody dają dodatkową porękę, a więc Teatr Rzeczypospolitej słusznie decyduje się pokazać rzecz w Warszawie. Wspaniały początek sezonu!
Przedstawienie Bradeckiego jest świetnym teatrem, wspartym o błyskotliwą literaturę. Sam pomysł jest prosty - oto mamy teatr w teatrze. Jego Cesarska Mość nie znosi nudy, bawiąc u wód bywa na theatrum, choć jednocześnie też moczy nogi zażywając tym samym zdrowotnych luksusów uzdrowiska. Szlachta, mieszczanie i postronna gawiedzi, czyli my widzowie, razem z nim oglądamy rzecz napisaną przez radcę dworu Leibniza, matematyka, filozofa i człowieka dziwnego, który świat chciał porządkować wedle logicznych prawideł i systemu monad a pisywał z nudów także i tak dziwne prace jak "Wzorzec dowodów politycznych" traktujący o... elekcyjnym systemie władzy w Polsce.
Sztuka grana w tym teatrze to naturalnie historia Fausta czyli walki czucia i racjonalizmu, zaprzężonych w historię świata. W powietrzu wisi zresztą podstawowe pytanie "czy świat ten jest idealnie urządzony"? i tym tropem także zdaje się iść autor. Ale przede wszystkim się bawi. Żongluje erudycyjną znajomością teatru i literatury po to, żeby z młodzieńczą radością powiedzieć wszystko od razu. To przywilej wieku, nigdy nie zrealizowany. Bradeckiemu przecież udaje się to, co niemożliwe!
Najpierw rozprawia się z literaturą zaraz potem z teatrem - z łatwością prestidigitatora składa rymy i idee. Potrąca przy tym świętości tak, jak się porusza zakurzoną strunę - z niefrasobliwości. Jeśli każe wołać "miserere Domine" każdy wspomni na "Galilee vicisti" z "Nie-Boskiej", jeśli zmechanizuje raptem aktorskie ruchy przyjdzie na myśl święty Kantor, jeśli aniołowi każe wywalać język - odezwą się echa Dejmkowej staropolszczyzny. Tak, burza skojarzeń - jak bukiet w dobrym winie. Niepotrzebnych może ale smakowitych, pozwalających na grę w inteligencję. A ileż przy tym humoru, dowcipu, delikatnych pastiszy budzących uśmiech zadowolenia.
Naturalnie największe zapasy toczy się tu z rzeczywistością, ze światem, który nijak nie chce się uporządkować, zamknąć w trybach absolutnej harmonii.
"O, jakże spartaczone jest dzieło stworzenia" - westchnie Faust u Bradeckiego. O, jakże wspaniałe jest dzieło teatru - wołajmy, póki są takie przedstawienia.