Filozoficzna ciągutka
Sytuacja jest wymyślona. W uzdrowisku Bad Pyrmont przebywa "u wód" car Piotr I. Na jego cześć Wilhelm Leibniz przygotował przedstawienie, odgrywane przez trupę aktorów niejakiego Williama Schillinga. Pomysł znany i wypróbowany. Zgromadzić na scenie osoby ze znaną biografią, umieścić je w starej, luźnej konwencji teatru komediantów, aby pod pozorem zabawy powiedzieć rzeczy głębsze i ważne. Linię dialogu z rzeczywistością, naszą rzeczywistością, poprowadzić w aluzjach, skojarzeniach, zakpić z filozofa, który "systemu swego uczył cesarza rosyjskiego", i z cesarza. Imperator jest drewnianą marionetką noszoną przez lokai. Tej kukle kłaniają się wszyscy. Z największą gorliwością i czołobitnością filozof, który jest poza tym straszliwym gadułą.
Aktorzy grają tragedię "Dzieje grzesznego życia i zasłużonej śmierci doktora Fausta", na nowo napisaną przez Leibniza. Tylko że przedstawienie wymyka się spod bacznej kontroli autora. Faust i Mefisto mówią nie to, co trzeba i nie tak, jak można. Zwłaszcza Mefisto gra "za dobrze". Sztuka nabiera innych znaczeń, nowych, obrazoburczych, heretyckich sensów. Leibniz wtrąca się do akcji i przedstawienie zamienia się w filozoficzną dyskusję, walkę filozofa z diabłem o duszę i świadomość Fausta. Czyli po prostu człowieka. Faust zdobywa najpierw absolutną wiedzę, potem absolutną władzę. Rządzi rozumnie, a przecież niedoskonale. Każda władza bowiem związana jest z przemocą, a czyny władców służą złu. Faust abdykuje, potem za namową szatana znów zaczyna rządzić, z takim samym skutkiem. Leibniz twierdzi, że świat jest rozumny, poznawalny, zatem może być przez człowieka uporządkowany ku powszechnej szczęśliwości. Pokazuje to na przykładzie skonstruowanej przez siebie machiny, która wykonuje działania matematyczne. Kusi Fausta przekonaniem, że można zbudować lepszą machinę, metafizyczną, i za jednym korbki pokręceniem rozstrzygnąć za człowieka, co jest dobrem, a co złem. Machina odwrócona tyłem ukazuje zębate koła, ilustrując mechanizm państwa. Temu urządzeniu przeciwstawia Mefisto machinę człowieczą. Ludzie niby umęczone konie w uprzęży, szarpani są przez dwie liny - strach i chciwość. Jest to "teoria marchewki i kija", rządzenia przy pomocy strachu i pieniędzy. Leibniz oczywiście przegrywa. Na domiar złego nadszedł właśnie kres życia Fausta, diabły porywają go do piekła, a anioł nie zjawia się na ratunek. Raz jeszcze filozof, w zastępstwie anioła, stanie osobiście do walki z szatanem i raz jeszcze przegra. Wolny i rozumny Faust zdobył władzę i wiedzę, a więc to, co gwarantował diabelski cyrograf. I wybrał zło, zatem jak każdy oświecony władca będzie potępiony na wieki.
Podczas przedstawienia car trzykrotnie wstaje. Za trzecim razem kukłę zastępuje aktor poruszający się jak marioneta. Po słowach Mefista o wiecznym potępieniu władców car wychodzi. Do piekła. Leibniz pada zemdlony. Cara już nie ma, ale przedstawienie trwa dalej. Chór Chińskich Tancerzy składa władcy pokłon, wirtuoza Bordoni jako alegoria Sławy wyśpiewuje arię na jego cześć. Tylko aktor grający Fausta, niezupełnie do tego piekła porwany, wie, że Faust musi umrzeć. Nie może bowiem żyć "bez celu i bez potępienia".
Tak właśnie wymyślona została sztuka Tadeusza Bradeckiego "Wzorzec dowodów metafizycznych to jest ostateczne rozwiązanie kwestii diabelskiej, czyli tragiczna historia doktora Faustusa, którą na nowo napisał i do wystawienia przysposobił Gottfried Wilhelm Freiherr von Leibniz, na powitanie u źródeł Bad Pyrmont Imperatora Wszechrosji Piotra Pierwszego Romanowa przez anglosaskich komediantów Williama Schillinga 7 czerwca r. p. 1716 odegrana". Bardzo długi tytuł. Sztuka też.
Bradecki jest inteligentny, zna literaturę dramatyczną i nie tylko, chowa się skutecznie i szczelnie za innych autorów, cytuje pomysły i sytuacje, spore fragmenty i kwestie. "Wzorzec dowodów metafizycznych" przypomina raczej antologię złotych myśli niż sztukę. Zwłaszcza kiedy się go słucha i ogląda w teatrze. Nie ma dramaturgii, tworzy ją sytuacja i zdarzenie rozciągnięte niczym Faust na piekielnym łożu tortur. "Wzorzec dowodów metafizycznych" wyreżyserował w Starym Teatrze Tadeusz Bradecki z nadmiernym, choć zrozumiałym szacunkiem dla autora.
Scena zasłonięta purpurową kurtyną. Po bokach namalowani widzowie w malowanych łożach. Z prawej strony, wzdłuż całej widowni, czarny podest, jak w wielu przedstawieniach Starego Teatru. Z tyłu, za publicznością, czerwona, i złota loża, miejsce dla cara, widza i aktora przedstawienia. Wyraźny cytat z: "Życia snem" Jarockiego. Scenografia Jana Polewki ukazuje na scenie, za tą kurtyną, drugą scenkę z kolumienkami i kurtyną. Nad nią ukazywać się będą anieli, czasem diabeł, na niej zaczyna się akcja tej sztuki w sztuce, "Fausta". Muzycy zajmują miejsca. Świetna i dowcipna muzyka Zygmunta Koniecznego towarzyszy przedstawieniu, nadaje mu rytm, puentuje sytuacje. Schilling, którego gra Stefan Szramel, rozpoczyna przedstawienie. Prezentuje aktorów, będzie szefem trupy, narratorem, komentatorem akcji, tej na scenie i tej na widowni. Oprócz nas i carskiej kukły oglądają spektakl Leibniz ze swym sekretarzem Eckhartem (Bolesław Nowak) i Wiktor Sadecki jako Antoni Waldeck, graf von Pyrmont, właściciel uzdrowiska. Sadecki jest pyszny, zachwala carowi zalety lecznicze uniwersalnej wody ze źródeł Pyrmont i poza tym okropnie się nudzi. Ci "widzowie" siedzą cały czas na scenie. Przedstawienie właściwej tragedii Leibniza o Fauście, oprócz prologu mówionego przez Chorus, zaczyna się na małej scence, ale aktorzy wychodzą poza nią, grają na proscenium, Schilling kontroluje spektakl z głębi podestu.
Aktorzy trupy Schillinga (Jan Monczka, Marek Litewka, Zbigniew Kosowski, Jerzy Święch, Marcin Sosnowski, Adam Romanowski i Ryszard Łukowski) grają diabłów, aniołów, lud przez Fausta rządzony i torturowany i kogo tam jeszcze trzeba. Elżbieta Willówna śmiesznie parodiuje wirtuozę Bordoni. Rafał Jędrzejczyk jako Dibdin, "debiutant", odsłania i zasłania kurtynkę, spełnia masę poleceń Schillinga, przerywa przedstawienie informacjami o suczce wirtuozy, a robi to sprawnie i zabawnie. Konwencja dworskiego teatru barokowego jest więc co chwilę łamana, anioły i diabły są trochę z misteriów, trochę z "Igraszek z diabłem", trochę z kabaretu. Fausta gra Edward Lubaszenko, wyraźnie zagubiony, jakby nie mógł do końca zdecydować, w jakiej konwencji powinien się zmieścić. Gra tego Fausta naprawdę i na poważnie, choć niezbyt zachwycony jest rolą, jaką otrzymał.
Ale "Wzorzec dowodów metafizycznych" to przede wszystkim starcie dwóch protagonistów, Leibniza i Mefistofelesa. Mefistofeles Krzysztofa Globisza nie jest z tej trupy. Zjawia się nagle, z hukiem, jakby zdziwiony, skąd i dlaczego zesłano go na scenę. Zaczyna "grać" jednego z diabłów tego teatru, ale od momentu zdobycia podpisu Fausta na cyrografie nie ma już w tym nic z konwencji. Wysłannik piekieł staje się coraz bardziej ludzki. Jego "gra" z filozofem zamienia się w rozgrywkę osobistą, naprawdę ważną i poważną Globisz gra Mefistofelesa ostro, dynamicznie i z pasją. Jest na przemian drwiący, smutny, poważny, ironiczny, szyderczy i dramatyczny. Pojawia się zewsząd, ma diabelską sprawność. Ale twarz prawdziwie ludzką. Z niebywałą energią dosłownie zmiata ze sceny już w drugiej części, i to skutecznie, nieszczęsnego Leibniza. Andrzej Kozak, okrutnie ubielony, gra bezradnego staruszka, nadętego safandułę i nudnego błazna. Miejscami bywa nawet śmieszny, ale nic poza tym. Taki Leibniz nie jest partnerem dla takiego Mefistofelesa.
Przedstawienie jest sprawne, wiele w nim zabawnych pomysłów. Reżyser pomógł autorowi, dokładając wszelkich starań, żeby ta filozoficzna ciągutka z prawd znanych, opisanych, dostępnych nie tylko bardzo oczytanym, nabrała smaczków, dowcipów, aluzji i nie rozmyła się w gadaninie.
W zakończeniu przedstawienia Edward Lubaszenko wypowiada kwestię: ".. co za czasy, Nie da się już nawet robić porządnego teatru". Mówi to prawdziwie, z głębokim przekonaniem.