Teatr okrutny, albo wszyscy przeciw wszystkim
"TOUS CONTRE TOUS" to tytuł sztuki Adamova sprzed lat kilkunastu, która nic zresztą nie ma wspólnego z przedmiotem tych uwag. Tytuł jednak - "Wszyscy przeciw wszystkim" - dobrze chyba pasuje do aktualnej sytuacji w praktyce i teorii teatru; ale nie tylko przecież teatru. Jest to po trosze sytuacja impasu, kiedy już wszystkie formuły i programy, myśli nowe i nienowe zostały mniej lub bardziej przeżute, mniej lub bardziej sprawdzone; wszystkie naraz i obok siebie znalazły się na rynku, ale wszystkie straciły walor świeżości tudzież powagę i zapalność pierwotną, poobcierały kanty i pomieszały się (jedynym bodaj odstępstwem od tego ogólnego obrazu jest formuła i program laboratoryjny Grotowskiego), zszarzały wreszcie i wszystkie razem zaczęły przynależeć do "dorobku kultury". Jest to wiec sytuacja sprzyjająca nie tyle istotnym przewartościowaniom, ile raczej doraźnemu dystansowaniu się wobec formuł już "potanionych'' obiegowo.
Jest ich wiele. Jedną z możliwych do podjęcia na tej zasadzie jest choćby idea "teatru okrucieństwa" (nieco wprawdzie enigmatyczna). Można z nią też połączyć na doraźny użytek, czyli zsypać do jednego worka, powierzchowne znamiona tak zwanej dramaturgii absurdu, modną terminologię cybernetyki i psychologii głębi, nadto niektóre cechy plastyki nadrealistycznej lub radykalnie metaforycznej, czy też w ogóle plastyki podporządkowującej sobie scenę zbyt arbitralnie. Wszystko to razem można ex post (bo to już i przeszłość) sparodiować, manifestując niezależność, dystans i swobodę wyboru, a przy okazji zwolennicy każdej z tych orientacji (jeśli się jeszcze w czystości swej doktryny uchowali?) mogą się też przedrzeźniać nawzajem - wszyscy przeciw wszystkim. Będą to już wszakże tylko manewry ze ślepymi nabojami.
Takie manewry mogą być jednak wesołe. Krystyna Skuszanka (w Teatrze Kameralnym we Wrocławiu) wybrała się na manewry uzbrojona w dwie jednoaktowe farsetki Labiche'a ("O panu, który spalił panią" i "Zbrodnia przy ulicy Lourcine"), nowy przekład Krzysztofa Wolickiego oraz piosenki parodystyczne, napisane przez Stanisława Tyma. Postanowiła przy tym udowodnić tym spektaklem tezę wyrażoną w zwrotce piosenki, powtarzanej w finale przez cały zespół:
Wystarczy bowiem tylko klawisz
Mocniej nacisnąć odpowiedni,
A uśmiechnięty Monsieur Labiche
Tonie w dreszczykach zwykłej bredni.
Po cóż więc "teatr absurdu" i "teatr okrucieństwa", po co "trwoga i drżenie", i katharsis, i wstrząs metafizyczny, i niepokój, i zagrożenie; po co Franz Kafka i Józef Szajna, pa co Artaudy i Becketty? Na ich rachunek przecież - Skuszanka ma rację - wyprodukowano niemało bredni. Zatem wystarczy wziąć Labiche'a, klawisz nacisnąć odpowiedni - i cała brednia wyjdzie na jaw. Wszelako: czyja brednia? jaka brednia? Adres niejako uniwersalny tej polemicznej wypowiedzi jest jednak zbyt rozległy, a forma trochę chyba za łatwa. Ale może nie doceniam konceptu, dowcipu.
Śpieszę zapewnić: dowcip doceniam. I pewnie bym tego wszystkiego wcale nie mówił, gdyby przedstawienie było w całości tak śmieszne, tak teatralnie smakowite, jakie jest rzeczywiście w wielu scenach części drugiej. Na wstępie bowiem Skuszanka nacisnęła ów "klawisz" z impetem tak wielkim, że z biednego Labiche'a pozostały wióry i drzazgi, lubo też pierze i krwawe plamy, by nawiązać do "okrucieństwa". Nader przemyślne tedy i finezyjne kompozycje ułożyły się całkowicie w serię "ćwiczeń na temat" - układów pastiszowych i parodystycznych, w miarę czytelnych i znaczących dla garstki ludzi "z fachu", nie dosyć jednak czytelnych dla inteligentnego nawet i wrażliwego widza spoza profesji. Innymi słowy: swoista "samo tematyczność" teatralna tej struktury w pierwszej części przedstawienia przysłoniła całkowicie jej fundament. W rezultacie z naśladowania i persyflowania różnych teatrów wyparował teatr t u i t e r a z.
Ta drobna zguba odnalazła się wszakże po przerwie, w trakcie rozpatrywania "Zbrodni przy ulicy Lourcine". Teraz dopiero, kiedy punktem wyjścia kompozycji teatralnej - przy całej jej autonomii - stały się farsowe sytuacje podpowiedziane przez Labiche`a, a nie metodyczne demonstrowanie mniemanych i faktycznych aberacji w "udziwnianiu" teatru - dopiero teraz okazało się, że można z dobrym efektem komicznym popędzić te schematy farsowe w kierunku absurdu, groteski, deformacji, czy też raczej świadomej, sygnalizowanej czytelnie i smacznie zabawy w groteskę i deformację na kanwie farsy. Odnalazł się więc teatr nie poprzez coś tam i nie przeciw czemuś tam, co mało kogo z widzów obchodzi, ale po prostu teatr żywy, oryginalny, efektowny. Skuszanka dowiodła raz jeszcze, że jest na scenie majstrem wysokiej klasy. Ale dowiodła także - niechcący - że wiele z tego, co chciała sparodiować, dawno już przecież weszło (pozostaje jedynie sprawą proporcji i zastosowań) w jej własny alfabet artystyczny, w jej warsztat, w jej skłonności, w jej temperament reżyserski. Darmo by się tego wypierała.
Tak więc zwycięża w tym przedstawieniu wszystko, co jest smaczną, dowcipna, inteligentną robotą teatralną, chybia zaś na ogół to co ma być programem lub antyprogramem - przesłaniem czy wypowiedzią polemiczną w języku sceny. Piosenki skomponowane na użytek owej programowości są rodem z nienajlepszego kabaretu studenckiego; nie przyjęto by ich pewnie w "Piwnicy pod Baranami", z wyjątkiem może jednej śpiewanej przez panów Lenglume (Bogusław Danielewski) i Mistingue (Witold Pyrkosz), świetnie zresztą zaaranżowanej i tłumaczącej się sytuacyjnie. Obaj wymienieni aktorzy najudatniej też realizują koncepty reżysera, z godną uznania dyscypliną stylu, kulturą dowcipu i giętkością. Towarzyszą im sprawnie: Paweł Galia (Potard i Loiseau), Andrzej Mrozek (Justyn i Mistral) i Jadwiga Ziemiańska (Noryna). Krystyna Mikołajewska (Czarna Dama - nie istniejąca u Labiche'a) wykonuje piosenki-przerywniki, tudzież miauczy znacząco (?) bez szczególnego efektu. Scenografia Marcina Wenzla jest oczywiście pastiszowa (nadrealizmy, szajnizmy, formy narastające, liczne drzwi o wyglądzie trumien, drabiny, wiszące dłonie itp.), dla tych założeń skomponowana trafnie.
"Okrutna" zabawa z Labichem nie udźwignęła zatem uniwersalnej parodii i rozrachunku, sprawdziła się natomiast częściowo jako zabawa. Można by jeszcze zanotować na koniec szczególny paradoks: z zamierzenia rewizji polemicznej wobec całego kompleksu awangardy, która - rozmieniona na fanty, chwyty, liczmany, frazesy i sposoby - nie jest już ponoć awangardą, wyrosło dziwnym trafem przedstawienie i "samotematyczne" teatralnie, i swoiście "autonomiczne" i negliżujące autora, i komponowane groteskowo... Trudno jednak przekroczyć zaczarowane koło. A manewry trwają dalej. Dotąd - niegroźne.