Artykuły

W Łodzi tylko pracuję

- Lubię polifonię, ale dwa festiwale, teatr i zakładanie instytutu filmowego na raz - tak można żyć ostatecznie przez miesiąc - mówi dyrektor artystyczny Festiwalu Dialogu Czterech Kultur MICHAŁ MERCZYŃSKI o łódzkiej imprezie i o swoich licznych obowiązkach.

Leszek Karczewski: Czy Festiwal Dialogu Czterech Kultur powoduje, że łodzianie zyskują świadomość wielonarodowego dziedzictwa?

Michał Merczyński: Choć cieszył się wielkim zainteresowaniem, zabrakło właśnie wielokulturowej otwartości. Widzowie tłumnie stawili się na koncercie Tomasza Stańki - do kościoła św. Mateusza weszło 1300 osób, a wielu i tak musiało odejść z braku miejsca. Martwi mnie mała liczba widzów na spektaklu "Deadline" grupy Rimini Protokoll o biznesie wokół śmierci. Myślałem, że po aferze "łowców skór" niewygoda tematyczna przyciągnie publiczność... W Łodzi poruszamy trudne tematy. Projekcje filmów Leni Riefenstahl z uwagi na zainteresowanie przenieśliśmy do większej sali. Nikt z nas nie chce beatyfikować Riefenstahl. Przeciwnie: analizowaliśmy postać wybitnej artystki, która była jednocześnie kolaborantem reżimu. Styk sztuki i ideologii będzie mieć stałe miejsce na tym festiwalu.

Czy także z powodu zaangażowania polityków i telewizji?

- Festiwal zrodził się wokół telewizji; za mojej kadencji [od 2003 r. - przyp. red.] zrobiliśmy wspólnie 10 wielkich rejestracji. Z Janem Dworakiem, prezesem TVP, podpisaliśmy umowę na trzy lata. Do 2007 r. Festiwal Dialogu Czterech Kultur jest wpisany w kalendarz dużych wydarzeń kulturalnych telewizji. Nie kategorii Sopotu czy Opola, ale rangi festiwalu filmowego w Kazimierzu nad Wisłą, żydowskiego w Krakowie czy poznańskiej Malty. Dostaliśmy też trzyletnią promesę dofinansowania od Ministerstwa Kultury.

Jak układa Pan program? Co o czterech nacjach mówi internacjonalna sztuka geometryczna pokazywana w dwóch dużych galeriach?

- Stworzyliśmy przewodnik po programie, dzieląc wydarzenia między nurtem głównym, Łódź Festival i imprezami towarzyszącymi. Podobny zabieg sprawdził się na poznańskiej Malcie. Czy pokaz mody jest gorszy od polskiego prawykonania "Requiem dla Larissy" Valentina Silvestrowa? To różne rzeczy pełniące inne funkcje. Zadaniem dyrektora artystycznego jest reżyseria tych elementów: rozplanowanie dramaturgii, dbałość o momenty kulminacyjne. Namawiamy łódzkie instytucje kulturalne, by włączały się w program. Skoro planują aktywność na czas festiwalu, czemu odmawiać im marki i uwagi mediów?

W tym roku punkty kulminacji wyznaczyły polskie gwiazdy: Jan A.P. Kaczmarek i Tomasz Stańko. Za to prawie znikli Rosjanie. Czy festiwal nie powinien łączyć czterech kultur harmonijnie?

- W zeszłym roku odbierano go w kontekście obchodów 60. rocznicy likwidacji łódzkiego getta. W tym - zgodnie z trwającym w Łodzi Rokiem Krajów Obszaru Języka Niemieckiego - postawiliśmy na kulturę Niemiec. Mam na sumieniu jeden grzech: zbyt późno zorientowałem się, że w tym roku przypada 50. rocznica śmieci Tomasza Manna. Wyspowiadałem się przed powiernikami z fundacji Güntera Grassa, którzy organizowali sympozjum o Annie Langfus. Zaproponowali, by przygotować coś razem na przyszły rok.

Tak wygląda pozyskiwanie artystów?

- Oczy i uszy trzeba mieć otwarte wszędzie. Ale sobie życzę więcej takich przedsięwzięć, jak wspólny występ charyzmatycznej izraelskiej wokalistki Noa i łódzkiego Rubinstein Quartet. Noa wyjechała oczarowana, że przez dwa dni przygotowała koncert, nad którym zwykle pracuje tydzień. Spotkała też Antona Adasińskiego, podeszła do niego po spektaklu Teatru Derevo. Proszę sobie wyobrazić, że dojdzie do współpracy tych artystów. Premierę będziemy mieli w Łodzi. Nie chodzi o koprodukcje, do których skrzykniemy reżysera Niemca, scenografa z Izraela, rosyjskiego autora, a aktorzy będą Polakami. Artyści wszystkim krajów - łączcie się? Tak, ale sami; my pomożemy organizacyjnie. Festiwal można oceniać horyzontalnie, ale i wertykalnie: na ile zakorzenia się w danym miejscu. Festiwal Dialogu Czterech Kultur jest słupem wbitym w ul. Piotrkowską. Można go kochać, nienawidzić, przypiąć się do niego, podpiłować - nie da się go zlekceważyć. Jest stąd: w tym jego wartość.

Pan jest z Poznania czy już trochę z Łodzi?

- Kiedy trzy lata temu Witold Knychalski, pomysłodawca imprezy, zaprosił mnie do współpracy, zostałem łodzianinem w portalu internetowym. Często jako dyrektor festiwalu podpisuję się: "Michał Merczyński, wirtualny mieszkaniec ulicy Piotrkowskiej"... Choć dobrze się o tym opowiada w wywiadach, to oczywiście w Łodzi tylko pracuję. Wciąż poznaję problemy tego miasta. Tu jest najpiękniejsza w świecie secesja i kompleksy architektury poprzemysłowej. Tyle że wokół Manhattanu rozciąga się Bronks. Łódź potrzebuje totalnego programu rewitalizacji. Zanika też awangardowa tradycja Katarzyny Kobro, a powinna być godłem promocyjnym. To grzech zaniechania ze strony marketingu miasta.

Pan też jest marką: od dwóch tygodni pełni Pan funkcję dyrektora Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej...

- W moich planach na najbliższe sześć lat instytut nie figurował. Kontrakt dyrektora naczelnego warszawskiego Teatru Rozmaitości wygasa z końcem roku, może rozejdziemy się nawet wcześniej. Do kierowanej przeze mnie Malty żywię uczucia zgoła ojcowskie. Lubię polifonię, ale dwa festiwale, teatr i zakładanie instytutu filmowego na raz - tak można żyć ostatecznie przez miesiąc.

Jak Pan sobie z tą polifonią radzi?

- Staram się nie wychodzić z domu przed godz. 12. Kiedy żyje się w takim tempie, trzeba umieć szybko się wyciszyć. Mieszkam nad jeziorem pod Poznaniem, gdzie resetuję się o każdej porze roku. Najlepiej latem, bo jestem człowiekiem wodnym. Nie odpoczywam czytając albo słuchając muzyki - wtedy jestem zajęty tym, co lubię. A najbardziej lubię robić festiwale.

Dobra pointa...

- Ale i poważne słowa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji