Sukces "Diabłów" w Warszawie
KTO - jak niżej podpisany - na polskiej prapremierze "Diabłów z Loudun" Krzysztofa Pendereckiego w stołecznym Teatrze Wielkim słuchał uważnie nie tylko tego, co dobiegało ze sceny, lecz i rozmów w kuluarach między aktami, ten nie może mieć wątpliwości, że Penderecki odniósł nowy wielki sukces. Miarą tego sukcesu jest fakt, że wypowiadane "na gorąco" opinie o jego operze okazywały się kontrowersyjne. Obok zachwyconych nie brakowało oburzonych. Było ich może mniej niż na wiedeńskiej premierze tych samych "Diabłów", kiedy to już po pierwszym akcie część publiczności ostentacyjnie opuszczała teatr.
Nareszcie - powtarzam sobie - nareszcie wśród naszych polskich współczesnych kompozytorów znalazł się piszący zdecydowanie kontrowersyjnie. Nie inkasuje już z góry "olbrzymich sukcesów", właściwą ocenę wartości swych dzieł pozostawiając czasowi. Może być pod tym względem śmiało stawiany obok wielkości Bartoka, Strawińskiego, Prokofiewa, których najwybitniejsze dzieła startowały często pod znakiem klęski, by następnie usadowić się na dobre w klasyce naszego stulecia. Wystarczy przypomnieć tu skandal na paryskiej premierze "Święta wiosny" Strawińskiego w 1913 roku.
PENDERECKI nie kokietuje, nie pisze pod publiczkę, ale i nie pod snobów. Komponuje co chce i jak chce. Nie reżyseruje sukcesów starając się jedynie o pełne zrozumienie przez wykonawców i realizatorów. Gdy dochodziły wieści o różnicy zdań pomiędzy kompozytorem a reżyserem, gdy obsada ulegała zmianie, a samą premierę odraczano, zacierałem ręce z radości: oczekiwałem tym większego sukcesu dzieła. I nie doznałem zawodu.
To, co zdaniem moim jest w "Diabłach z Loudun" najcenniejsze, podobnie zresztą jak i we wcześniejszych dziełach Pendereckiego, to niewątpliwy fakt, że posługuje się on wyłącznie wypracowanym przez siebie własnym językiem, własnym warsztatem. Jakże często u innych, tych odnoszących stale i od razu "olśniewające sukcesy", znajduje się wiele pomysłów z drugiej ręki, zręczne wiązanie nowego ze starym, ułatwiające publiczności akceptację utworu i przyjęcie go z niejako zaplanowanym aplauzem. Inaczej u Pendereckiego - w każdym jego nowym utworze słyszy się tylko jego samego, każdy mimo to trzeba odkrywać na nowo, co na szczęście nie jest łatwe.
W "Diabłach z Loudun" wybrane przez kompozytora i w jednej osobie twórcę libretta środki ekspresji, bez względu na to, że dla wielu nie mieszczą się one w sferze "obowiązujących" konwencji, pasują znakomicie do wyrazowego i dramatycznego profilu akcji. Jakie by nie były spory między realizatorami - i dobrze, że były - reżyseria Kazimierza Dejmka i scenografia Andrzeja Majewskiego przystawały do muzyki, zapewniając całości przedstawienia rzadko spotykaną jednolitość stylu. Muzyka była wciąż obecna i wciąż na zasadniczym planie wyrazowym nawet wtedy, gdy na scenie nie śpiewano a mówiono. A ileż muzycznego sensu miał przenikliwy śmiech Matki Joanny od Aniołów, znajdując doskonałą wykonawczynię w osobie Krystyny Jamroz. Przy całej ostrości kontrastów, wręcz niekiedy brutalnych efektów, w poszczególnych partiach można było podziwiać umiar, co najbardziej uderzało w partii nieszczęsnego proboszcza Grandier w interpretacji Andrzeja Hiolskiego, ale również i w partiach Urszuli Trawińskiej-Moroz, Bernarda Ładysza, Kazimierza Pustelaka. Mieczysław Nowakowski jako dyrygent tej tak skomplikowanej i wieloplanowej całości dzielnie wybrnął z chyba artystycznie najtrudniejszego zadania w całej swojej karierze. Pamiętajmy, że osiągnięcia kierownika muzycznego to nie tylko prowadzenie premiery, ale i długie miesiące przygotowywania tak trudnego i odpowiedzialnego spektaklu. Nowakowski osiągał pełne porozumienie z orkiestrą i z pięknie brzmiącym chórem pracowicie przygotowanym przez Henryka Wojnarowskiego.
STARANNOŚĆ i zapał całego zespołu - to cechy do których ostatnio w stołecznym Teatrze Wielkim już nas przyzwyczajono. Ileż to polskich oper długo musiało czekać na zagraniczne uznanie. A tu "Diabły z Loudun" Pendereckiego, podobnie jak i wiele polskich współczesnych dzieł symfonicznych, dopiero po całym paśmie uwieńczonych powodzeniem wystawień za granicą, triumfują we własnym kraju.