Diabelska sprawa
CZEKALIŚMY na tę premierę blisko pięć lat - i były chwile, że diabli nas brali, kiedy z różnych stron świata dochodziły wiadomości o kolejnych wystawieniach opery Krzysztofa Pendereckiego a u nas spadała ona z terminu na termin. Ale jak to z diabłami: musiały widocznie wdać się w całą sprawę złe moce, bo pech prześladował warszawską premierę...
W końcu listopada ubiegłego roku, siedziałem w uroczym domu kompozytora i rozmawialiśmy o zbliżającej się w Teatrze Wielkim premierze. Planowana była na 15 grudnia. I diabli mnie podkusili, aby w pewnej chwili powiedzieć w tej rozmowie; "No, gdyby nawet trochę się to przedstawienie spóźniło, to jak czekaliśmy pięć lat - poczekamy jeszcze kilka tygodni"... W złą minutę to powiedziałem, bo widowisko z połowy grudnia przesunięte zostało na koniec grudnia, potem wybuchła epidemia grypy w zespole Teatru Wielkiego i oto dopiero teraz w czerwcu, za dwa dni, w niedzielę "Diabły z Loudun" pojawią się na warszawskiej scenie.
Będzie to niewątpliwie wydarzenie w naszym życiu operowym: w końcu w czternastu krajach świata "Diabły" Pendereckiego ukazały się na scenach i estradzie, w przeciągu ostatnich lat pięciu. Nagrane zostały na płycie sławnej firmy "Philips" w wykonaniu Chóru i orkiestry Hamburskiej Staatsoper pod dyrekcją Marka Janowskiego i z udziałem dwu polskich solistów: Andrzeja Hiolskiego i Bernarda Ładysza. Tych samych, którzy dosyć często towarzyszyli wykonaniom od hamburskiej prapremiery - aż po niedzielne przedstawienie w naszym Teatrze Wielkim, gdzie również będą śpiewali.
W operze Krzysztofa Pendereckiego. A może raczej w dramacie muzycznym? Sam twórca nie robi takiego rozgraniczenia. Uważa, że to tylko sprawa nomenklatury, bez większego znaczenia. "Diabły" są według niego dramatem muzycznym, albo operą - jak kto woli - ale w czym innym widzi ważniejszy problem. Nie wierzy - w tak często ostatnimi czasy prorokowany zmierzch widowiska operowego. Po prostu będą zmieniały się jego formy, wejdzie na scenę i do fosy orkiestrowej nowy język muzyczny, słowo także będzie miało inne niż to znaczenie, do jakiego przyzwyczaiła nas tradycyjna opera; nastąpi zarazem pogłębienie treściowe. W końcu już - poczynając od "Wozzecka" - dawne błahe konflikciki miłosne, sztuczności naiwnych fabuł zastępuje coraz ciekawsza i wartościowsza treść: literacka, ideowa, stawiająca problemy - jak dobry teatr dramatyczny - dające widzowi i słuchaczowi wiele do myślenia.
Jak bardzo trudno będzie nam skonkretyzować swoje oceny po niedzielnym przedstawieniu: oglądanym po raz pierwszy, bez żadnego doświadczenia, możliwości porównania z innymi wystawianymi gdzie indziej. Przy nowoczesnym dziele, przy jego prapremierowej prezentacji (przynajmniej u nas w kraju) trudności będą o tyle większe. Warto może przypomnieć, jak bardzo różnie oceniono hamburskie i stuttgarckie premiery, które odbyły się w stosunkowo niewielkich odstępach czasu. Pewna aleatoryczna swoboda, z jaką dyrygent spotyka się w partyturze daje przecież - w zależności od talentu, wyobraźni realizatorów - różne efekty. Również dla reżysera jest tu duże pole do popisu - znowu zależne w sposób znaczny od zasady od odczytania libretta. Te różnice w sposób ostry - jak znamy to z relacji zagranicznych krytyków - wystąpiły w obu wspomnianych przedstawieniach.
Jak będzie w Warszawie? Zobaczymy w niedzielę. Jedno jest pewne: dobrze, że repertuar Teatru Wielkiego wzbogaca się o nową pozycję współczesną, w dodatku o dzieło tak głośne i zajmujące już poczesne miejsce na scenach muzycznych wielu krajów świata.
Nowoczesność muzyczna coraz bardziej zdecydowanie przebija się - szczególnie ostatnimi miesiącami, latami - do teatrów muzycznych. Pomógł w tym na pewno jubileusz XXX-lecia PRL, który i kompozytorów sprowokował do napisania z tej okazji wielu dzieł, przełamał również niechętny, często asekurancki stosunek dyrekcji instytucji muzycznych do ryzyka wystawiania rodzimych utworów pisanych na bieżąco. Trzeba teraz to tempo utrzymać...
Teatr Wielki w Warszawie ma swoje w tej dziedzinie zasługi. Sprawę ułatwia posiadanie własnej sceny kameralnej, gdzie łatwiej jest eksperymentować, przy zmniejszonym ryzyku ewentualnej porażki artystycznej.
Zarazem jednak nie bałbym się powiedzieć, że zrobiła tutaj swoje "Warszawska Jesień". W końcu osiemnaście lat uporczywego przekonywania ludzi do nowoczesności, stawiania jej muzycznych problemów w sposób tak dyskusyjny jak to się dzieje na naszym stołecznym festiwalu, musiało doprowadzić do stworzenia środowiska melomanów - szczególnie tych z młodszego pokolenia - zainteresowanych awangardą. I na pewno recepta jest jedna: pokazywać dzieła nowatorskie, oddawać je pod osąd publiczności, nie obawiać się przegranej - szczególnie tej z góry obliczonej na porażkę, prowadzącej do łatwizny skrywania się za "żelazny" repertuar powielany od dziesiątków lat w coraz to nowej inscenizacji.
Cieszmy się zatem z niedzielnej premiery. Cieszmy się tym bardziej, że na pohybel wszystkim czortom, które sprowadzały wszystkie możliwe komplikacje, aby premierę przeciągać w czasie - "Diabły z Loudun" pojawią się wreszcie w teatrze na placu Teatralnym.
Do zobaczenia zatem na polskiej prapremierze opery Krzysztofa Pendereckiego.