Diabły z Loudun Pendereckiego w Warszawie
Kilka osób pytało mnie, czy to jest opera, prawdziwa opera? Czy jest tu ruch (sceniczny), akcja, arie, allegro - może symfoniczne? A wreszcie jaka tu jest muzyczna charakterystyka postaci? Raz jeszcze skonstatowałem, jak bardzo poszukujemy klasyfikacji, zaszufladkowania zjawisk, żeby wszystko było jasne, żebyśmy się mogli dowiedzieć, co myśleć i mówić, jak oceniać coś, z czym się po raz pierwszy stykamy.
Penderecki napisał: Opera w trzech aktach. Kropka.
Libretto wybrał i sporządził sam, w sposób - powiedzmy - bardzo złożony. Zrobił je bowiem z niemieckiego przekładu sztuki Johna Whittinga "Die Teufel von Loudun", którą to sztukę Whitting napisał na podstawie powieści Aldousa Huxleya "The Devils of Loudun", Muzyka była więc komponowana do niemieckiego tekstu, który Ludwik Erhardt przetłumaczył, adaptując do naszej prozodii rytmiczne wartości linii wokalnych i recitatiwów. Dzieło Pendereckiego było po raz pierwszy wystawione w Hamburgu 20 czerwca 1969. Od tego czasu przeszło ono przez ponad 15 scen europejskich i amerykańskich - nie zdołałem tej cyfry dokładnie ustalić. Po sześciu latach zobaczyliśmy nareszcie i w Warszawie ten spektakl, który możemy nazwać operą, widowiskiem, misterium, czy nawet rodzajem jakiegoś rozwiniętego, realistycznego i symbolicznego zarazem oratorium. Idąc na nowe dla mnie przedstawienie nie dbam o określenie jego gatunku. Nie mogę też porównać tego co widziałem w Teatrze Wielkim z żadnym z tych wielu wykonań, które już miały miejsce, jako że żadnego z nich nie widziałem.
Przygotowałem się jednak jak mogłem najlepiej. Z wielką trudnością zapoznałem się z partyturą wydaną u Schotta, wydrukowana jest ona bowiem tak drobnymi nutami i literami, że tylko przez lupę mogłem sylabizować tekst i odczytywać muzykę, przesłuchałem jednak znakomite nagranie na płycie. Ale dopiero w teatrze pojąłem, jak zdumiewająca jest korelacja, stosunek muzyki do tego, co się dzieje i co widzę na scenie.
Dramatyczny zmysł Pendereckiego stworzył coś nowego, nie możemy tego zaszufladkować do żadnego ze znanych nam gatunków.
Nie wiem, jaki jest stosunek autora do warszawskiego przedstawienia. Dawno go nie widziałem, a plotek nie słyszałem. Możliwe, że imaginuje on inny kształt, tego, co widziałem. Może bardziej realistyczny i okrutny, może bardziej ruchliwy, mniej statyczny, jak to z samych już objaśnień w libretcie wynika. Kompozytorzy rzadko są zadowoleni ze scenicznych realizacji swoich dzieł. Strawiński mówił mi, w podeszłym już wieku, że nigdy nie był zadowolony z inscenizacji swoich baletów. Zapytałem go pokornie, czy i ze spektaklów Diagilewa nie był kontent? Tak, one też były okropne. Zamilkłem, myśląc jednak, co o tym sam Strawiński mawiał kilkadziesiąt lat wcześniej...
Scena warszawska na "Diabłach" jest prawie zawsze ciemna. Kochamy te mroki, nie wiem czemu tak się boimy światła? Zapewne sądzimy, że łatwiej jest fabrykować nastrój po ciemku, niż w pełnym świetle. Pojedyncze sceny są więc "punktowane" reflektorami, i pojedyncze osoby ukazują się na tle fragmentów dekoracji Andrzeja Majewskiego, zawsze tej samej - zmieniają się tylko rekwizyty. Styl Majewskiego jest nam już znany, należy on do naszych najlepszych scenografów. Nasuwa mi się jednak naiwne może pytanie, po co jest ta cała, doskonała ponoć "maszyneria", zezwalająca na szybkie zmiany, skoro nic się zasadniczego nie zmienia na scenie. Może scena obrotowa zbyt hałaśliwie się kręci? Nie wiem, i nie jest to tak ważne. Niech będzie i jedna zasadnicza dekoracja - nie jestem entuzjastą maszynek, tyle arcydzieł powstało bez tych technicznych możliwości, ktore drzemią w czeluściach naszego teatru.
Kazimierz Dejmek potraktował całość niemal jak szereg żywych obrazów. I to mi też nie przeszkadza. Przeciwnie, skupia moją uwagę na muzyce, nie tylko w scenach solowych czy duetach, ale i w wielkich, zbiorowych, wraz z ostatnią procesją i spaleniem księdza Grandier na stosie. Cały dramat odbywa się tu w muzyce i narastająca groza dźwiękowa, przy niemal nieruchomych tłumach i głównych postaciach dramatu, sprawia na mnie wstrząsające wrażenie. Efekt ten wydaje mi się znakomity, był chyba z pewnością i celowy, i świadomie zamierzony. Sceny brutalne i okrutne, egzorcyzmy i szaleństwa zakonnic, czy tortury i spalenie księdza Grandier przedstawione są - podobno - dużo dyskretniej niż to zrobiono, na innych scenach świata. Cenię tę dyskrecję i statykę, pozwala mi to nie tylko lepiej słuchać, ale i traktować to, co widzę jak wielki symbol, symboliczne przedstawienie tego, co się dzieje w muzyce.
Penderecki jest zafascynowany symbolami, zafascynowany "wielką tematyką''. "Diabły" stoją w jednym szeregu z "Canticum", "Dies Irae", "Pasją", "Jutrznią", "Magnificat" i "Psalmami". Ale i w jego dziełach instrumentalnych panuje ten klimat, bogactwo i różnorodność efektów muzycznych. Rozwijana jest szczególna technika następstw i planów barwnych, dynamicznych, ta tak charakterystyczna dla Pendereckiego "organizacja dźwiękowa".
Koncepcja dramatu muzycznego jest w "Diabłach" podporządkowana akcji, a w Warszawie ta akcja została ukazana jakby "symbolicznie". W gruncie rzeczy chodzi tu bowiem nie o realizm tego, co się dzieje, ale o pojęcia sprawiedliwości, fanatyzmu, władzy, wiary, elementu diabelskiego, który sprawia, że człowiek przestaje rozumieć, gdzie jest granica jego własnej imaginacji, a kiedy jest on opanowany czymś z zewnątrz, co roznieca jego uczucia i siły i doprowadza go do potwornych, diabelskich właśnie, szalonych działań i zaślepień.
Autentyczny proces księdza Grandier w XVII wieku był sławny, często opisywany, zachowała się jego dokumentacja. Opętanie zakonnic, zrzucenie winy na księdza Grandier, posługiwanie się władzy świeckiej ramieniem "świętej, inkwizycyjnej sprawiedliwości", pobudzało wyobraźnię, nadając temu wydarzeniu "cechy uniwersalne". Śmierć księdza Grandier ukazana jest jako ofiara, symboliczna i niezrozumiała w kategoriach racjonalnych.
Penderecki sięgnął więc znowu po "wielki temat". Przez dobór środków - kameralnych, solowych i zespołowych - nadaje tło scenom samotnych modlitw, rozmyślań, groteskowym scenom aptekarza z chirurgiem, czy wielkim scenom zbiorowym. Duża część tekstu jest mówiona lub recytatywnie podana na niższych czy wyższych nutach. Ta metoda sprawia wrażenie, że reszta, to znaczy wiązki dźwięków orkiestry i kombinowane z nimi partie chórów, czasami jedna, czy tylko kilka nut niskich, na których cała i muzyka i tekst spoczywa stają się tłem, na którym rysują się partie solistów.
Jednakże nie jest tak dosłownie. Partie solistów bowiem swoją nagłą ornamentyką i skokami przechodzą w śpiew i tak ściśle się wiążą z wybranymi nutami instrumentów, chóru i deklamacji, że tworzą całości, sprawiające wrażenie arii i duetów - trochę jak zaśpiew Melisandy z okna, w którym tylko kilka nut sprawia wrażenie "dużej arii". Te proporcje są przez Pendereckiego z mistrzowskim instynktem wyważone i rozwinięte w ogromnym spektaklu, w wielkich i szerokich płaszczyznach dźwiękowych, których gradacje nigdy nie są rozdrobnione, składają się na jednorodną całość. Linia tego spektaklu jest wyraźna, od pierwszego aktu po ostatni obraz trzeciego. Momenty symfoniczne są rzadkie: zakończenia i wiązania scen, cały końcowy obraz wreszcie. Ogólnie mówiąc, Penderecki zastosował tu zasadę, że śpiewa się tylko to, co usprawiedliwia śpiewanie. Reszta jest mówiona, bądź intonowana na kilku nutach, czasami metodą "Sprechgechangu". To eksponowanie wielkich skoków, obok kilku sąsiadujących nut, jest jakby surogatem kantyleny, podkreśla walor wyrażonych uczuć strachu czy ufności, modlitwy czy przekleństw. A akordy czy klastery, sprawiają wrażenie kontrapunktu planów i płaszczyzn, wrażenie, które lektura potwierdza.
Kwartet zakonnic w czwartym akcie jest charakterystycznym przykładem tej metody. Obok długich, wymieniających się nut, słowa śpiewane solo stają się wielkimi melodycznymi protuberancjami na barwnym i jednolitym paśmie dźwięków.
Ustrzelić takie dzieło sceniczne od pierwszego rzutu jest osiągnięciem niemal bez precedensu. Zrobił to chyba tylko Debussy z "Pelleasem". I wtedy - już też zapytywano, czy to jest "prawdziwa opera".
Jak wystawiono ten symboliczny opero-dramat w Teatrze Wielkim? Stronę muzyczną oceniam bardzo wysoko. Chóry, śpiewające często za sceną, były znakomicie przygotowane przez Henryka Wojnarskiego. A nad bardzo trudną równowagą i proporcjami muzyki i śpiewu solistów Mieczysław Nowakowski panował w sposób, który nigdy nie krył partii wokalnych, wiązał znakomicie kameralne wejścia orkiestry, solowe partie instrumentów i tutti, dochodzące tylko niekiedy do pełnej, dynamicznej potęgi. Mam wrażenie, że jest to najwłaściwsze odczytanie tej partytury, która mogłaby - przy innym ujęciu - grozić szeregiem częstych "wybuchów" i sprawiać wrażenie chaosu.
Takie ujęcie muzyczne wiąże się ściśle z reżyserskim ujęciem Kazimierza Dejmka. W stosunku do tego co czytam w scenariuszu, stuszował on szereg miejsc "drapieżnych", bezwzględnie okrutnych i realistycznych. Uważam, że podniosło to głęboki sens sztuki, odebrało jej doraźny moment zaskoczenia i szoku, który zawsze osłabia działanie obrazu, skłania wykonawców do "zgrywy", bezsilnej, gdy mamy w teatrze krzyczeć, płakać czy śmiać się naprawdę, torturować i umierać naprawdę, czy realistycznie przedstawiać seksualne wyczyny, czy histeryczne religijne, diabelskie czy wręcz fizjologiczne opętania. Obraz sceniczny nie znosi tego, sztuka nie naśladuje okropieństw ani tak zwanej prawdy, dosyć ich jest i w życiu, i w historii. Dlatego rezultat pracy Dejmka i pełne dostojeństwa prowadzenie muzyki przez Nowakowskiego - nie polegające na wydobywaniu gwałtownych kontrastów, ale stopniujące szlachetną, kameralistykę, dynamikę "szczytów", szanującą interpunkcję tej muzyki - bardzo mi odpowiadało. "Diabły" nic na tym nie straciły, bo to co wstrząsające, zostało przeniesione w jakaś wyższą sferę, ogólnoludzką i duchową.
Historyczna fabuła, którą Penderecki wybrał jako temat swojego dzieła, nie jest jedną więcej historią procesu, jakich wiele było w owych czasach. Dzięki intensywności dźwiękowej sztuka ta stała się przypomnieniem grozy, którą natura ludzka realizuje, powołuje do życia w sposób szalony i trudny do racjonalnego wytłumaczenia.
Utwory takie stoją zawsze na pograniczu tego, co jest niewykonalne i niewyrażalne "formalnie", przy zastosowaniu przyjętych i istniejących formuł artystycznych. Jak już wspomniałem, nie możemy przedstawiać na scenie prawdziwego szaleństwa, krzyków, seksualnego obłędu czy tortur, tak jak nie możemy przedstawiać prawdziwego pożaru, potopu, czy zachodu słońca. Sztuka posługuje się obrazem jakby wtórnym. Gdy tego nie wie, wpada w tak zwany realizm, czy w ekspresjonistyczną zgrywę. Miałem to przykre wrażenie na "Replice" Szajny, widowisku, na którym gesty, śmieci na scenie i jęki grających mają nam ukazać grozę obozu koncentracyjnego, czy nawet "agonii świata". Może pokolenie, które nigdy nie było w obozie, ani go nie widziało, inaczej to odbiera. Ja miałem wrażenie nieznośnej zgrywy - terminu tego używam świadomie tyle razy.
Dzięki muzyce Pendereckiego można tego wszystkiego uniknąć w "Diabłach", wskazując na głębszy sens poniżenia, wariactwa, diabelstwa, fanatyzmu, niesprawiedliwości, ślepej wiary i tajemniczego znaczenia ofiary.
Akustyczne mistrzostwo Pendereckiego tworzy prawdziwą, bo w gruncie rzeczy prostą i naturalnie płynącą muzykę. Jej przejmujące akcenty współdziałają z profetyczną wizją i kreacją Dejmka. A to, co widziałem w Teatrze Wielkim pokrywa się z tym, czego oczekiwałem po partyturze, dzięki Nowakowskiemu muzycznie, dzięki Dejmkowi artystycznie i dzięki zrealizowanej przez Pendereckiego wizji twórczej.
A wreszcie o wykonawcach już tylko kilka słów. Bez nich nie byłoby tego poziomu spektaklu: Krystyna Jamroz, Matka Joanna wspaniała wokalnie, przejmująca aktorsko, tylko czasami rozdzierająca, jakby z innego rejestru, wielkim krzykiem. Od pierwszej, modlitewnej sceny, "Wskaż mi drogę, Panie mój", Krystyna Jamroz "ustawiła" postać Matki Joanny na rzeczywistym, a przy tym artystycznym diapazonie.
Andrzej Hiolski jako ksiądz Grandier był cały skupiony na mówionym, śpiewanym i granym tekście. Jak rzadko znakomity śpiewak umie mówić! Potrafi się wznosić aż do trudnych - żeby nie wpadać w retorykę - ostatnich słów: "wybacz im, wybacz moim nieprzyjaciołom". Ale już w scenie spowiedzi z Phillippe, gdy odpowiada na jej wyznania, jego śpiew na kilku nutach nabiera wyrazu, który całej postaci nadaje rysy bardziej głębi i rezygnacji, niż namiętności i buntu. Należałoby wszystkich wymieniać, ograniczę się do wspaniałego kwartetu sióstr zakonnych, Marii Olkisz, Haliny Słonickiej i Ireny Ślifiarskiej, które z Matką Joanną wykonały tę scenę III aktu, o której już pisałem. Penderecki operuje tu wąską gamą środków, przeciwstawia wokalizy kilku nutom tekstu, wykonawczynie śpiewały te swobodnie wpisane w kreskach taktowych nuty z cudowną metrycznie pulsacją, z przejmującą wokalną ekspresją.
Wspaniały bas Bernarda Ładysza w roli ojca Barre, a obok niego duchowni: Kazimierz Pustelak, Edmund Kossowski i Edward Pawlak nigdy nie szarżowali w scenach egzorcyzmów, utrzymali równowagę muzyczną w ramach - niemal klasycznych! w najlepszym i prawdziwym znaczeniu tego terminu.
Wielki spektakl? Chyba tak.