Diabły z Loudun polska prapremiera
KIEDY w 1965 roku Krzysztof Penderecki, dzięki lekturom "The Devils of Loudun" Huxleya i "Demonów" angielskiego dramaturga Whitinga, poznał zbeletryzowaną historię życia, fałszywego oskarżenia, tortur i śmierci księdza Urbana Grandiera, znalazł nareszcie materiał do stworzenia libretta operowego, o jakim od dawna marzył. Kompozytora nie pociągała zresztą cała naskórkowa widowiskowość tematu: barwność postaci i miłostki Grandiera, mechanizm niemal kryminalnej intrygi, sceny tortur, egzorcyzmów, rynek miasteczka udekorowany potwornym rekwizytem - płonącym stosem z człowiekiem w środku. To naturalne bogactwo wątków, malowniczość tła, zróżnicowanie postaci oczywiście miało wzbogacić libretto, nie stanowiło jednak istoty jego treści. Penderecki, bystry obserwator świata drugiej połowy naszego stulecia, dostrzegł w historii księdza Grandiera wyraźne paralele z grozą czasów doby dzisiejszej. Wszak wieki nie zmieniły ułomnych cech rodzaju ludzkiego. Nietolerancję, okrucieństwo, zagrożenie indywidualności, nienawiść, żądzę panowania, antyczłowieczeństwo nietrudno odnaleźć w historii świata lat ostatnich.
Zwrócenie przez Pendereckiego uwagi na historię procesu w Loudun było konsekwencją twórczej postawy artysty. Wszak utwory niemal bezpośrednio poprzedzające skomponowanie "Diabłów z Loudun" - "Pasja wg św. Łukasza" oraz poświęcone ofiarom Oświęcimia oratorium "Dies irae" - również posiadały podobną, a właściwie, identyczną treść. Opera zawarła rozwinięcie humanistycznej myśli kompozytora, zwróconej przeciwko wszystkiemu, co okrutne i nieludzkie. O "Diabłach z Loudun" pięknie powiedziano: "Loudun od Kalwarii, lecz także od Guerniki, Oświęcimia, Wietnamu dzieli tylko jeden krok, inna sceneria i kostiumy."
Literatów, reżyserów od dawna intrygowała niezwykła barwność, bogactwo i złożoność charakteru proboszcza z Loudun; pociągała psychopatyczna histeria przeoryszy Joanny; nęciła chęć historycznego wyjaśnienia społecznych, moralnych i politycznych aspektów procesu księdza Grandiera.
Wrodzone talenty pozwoliły Urbanowi Grandier na szybki awans w hierarchii kościelnej. W wieku 27 lat został on kanonikiem, a niedługo potem proboszczem parafii św. Piotra w Loudun. Wielka wiedza, światłość, wybitne cechy umysłu mogłyby postawić go w rzędzie wybitnych mężów epoki. Los zrządził inaczej. Grandier zaczął się uważać za osobę godną najwyższych zaszczytów kościelnych, nie krył swoich wygórowanych ambicji. Stał się pyszałkowaty i cyniczny, a - co gorsza - pogardliwie i lekceważąco traktować począł miejscowych notabli. Ten błąd srogo miał zemścić się na ojcu Urbanie. Szalę przeważyła słabość przystojnego kapłana do płci pięknej. Uwikłany w sprzeczności swojego skomplikowanego charakteru, Grandier omotany zostaje siecią intrygi.... Lecz długie miesiące spędzone w więziennej celi przeobraziły go. Z pysznego, egocentrycznego, rozpustnego człowieka Grandier przekształcił się w nieulękłego kapłana, którego ani wizja tortur, ani nawet perspektywa okrutnej śmierci nie zdołały załamać i zmusić do złożenia zeznań przeczących prawdzie. Po długich torturach Grandier został publicznie stracony, a jego ostatnimi słowami była modlitwa o odpuszczenie win oprawcom.
W oparciu o materiały historyczne o wydarzeniach w Loudun pisali Alfred de Vigny, Anthony Trollope, Aldous Huxley, John Whiting, Jarosław Iwaszkiewicz. Chętnie po ten temat sięgali reżyserzy filmowi: Kawalerowicz nakręcił "Matkę Joannę od Aniołów", Anglik Ken Russel - "Diabły". I wreszcie Penderecki...
Podczas oglądania "Diabłów z Loudun" uderza skomplikowanie toku scenicznej narracji. Trzy akty opery zbudowane są z blisko trzydziestu scen, które układają się w szereg niezależnych jakby, często oddzielonych miejscem i czasem obrazów. Poszczególne sceny, choć układają się w logiczny przebieg, dzięki wzajemnej niezależności pozwalają kompozytorowi na wielką swobodę w konstruowaniu akcji. Rozdrobnienie jej na kilkadziesiąt odcinków z jednej strony umożliwia autorowi znacznie większe niż w tradycyjnym teatrze udramatyzowanie, z drugiej zaś implikuje złożoność i różnorodność artystycznej wyobraźni.
Penderecki jednak, choć sam napisał libretto, jest przecież przede wszystkim kompozytorem. Tekst implikuje i definiuje muzykę, która pomimo, a może właśnie dlatego, jest jednym ze ściśle zintegrowanych elementów widowiska. Wykorzystanie wyrazowej siły dźwięku pomaga Pendereckiemu w ukazywaniu emocjonalnych treści tego, co dzieje się na scenie. Muzyka cały czas podąża za akcją lub wyprzedza ją, zapowiada ważne wydarzenia, pomaga uwidocznić psychologiczne powikłania, uwypukla konflikty, potęguje nastroje. Inna sprawa, że Krzysztof Penderecki jest raczej malarzem wielkich symfonicznych fresków niż mistrzem jubilerskiego cyzelowania muzycznych detali. Dlatego wspaniale brzmią sceny o wielkim nasyceniu ekspresją; gorzej zaś obszerne fragmenty pierwszego aktu, w których zawiązuje się dopiero intryga. Długie płaszczyzny muzyczne towarzyszące scenom tortur, egzorcyzmów i śmierci wywierają wrażenie ogromne. O scenie śmierci Urbana Grandiera pięknie po hamburskiej prapremierze napisał Jerzy Waldorff: "Gdyby sama śmierć umiała komponować, nie stworzyłaby dźwiękami lepszego autoportretu".
Ogromna komplikacja dramaturgicznego przebiegu nie ułatwia inscenizatorom realizacji "Diabłów z Loudun". W jaki sposób pokazać tę filmową niemal zmienność poszczególnych scen, jak rozwiązać w teatrze problem kontrapunktowego ich współgrania, zazębiania się? To już przecież nie tylko zagadnienie środków techniki teatralnej, lecz poważny problem reżyserski. Wszak pokawałkowanie opery na szereg scen grozić może naruszeniem dramaturgicznej jedności, a zbyt dosłowne potraktowanie owej wielopoziomowości czasu i miejsca - zatrzeć nieuchronnie treści, o ukazanie których chodziło kompozytorowi.
W dotychczasowych realizacjach zagranicznych "Diabłów z Loudun" reżyserzy starali się traktować libretto dosłownie. Była więc cela matki Joanny; rynek i uliczki Loudun, po których, spacerując, Adam z Mannourym knuli przeciwko Grandierowi spisek; było wnętrze kościoła z konfesjonałem; cela więzienna itd. Taka koncepcja inscenizacyjna narzucała reżyserom w konsekwencji naturalizm realizacji. Stąd jaskrawość niektórych scen i odwrócenie uwagi od spraw ważniejszych, tkwiących głęboko w treści libretta, na korzyść literackiej dosłowności. Stąd uwypuklenie "widowiskowości" dramatu.
Kazimierz Dejmek, inscenizator i reżyser warszawskiej premiery, odciął się od zagranicznych wzorów i tradycji realizacyjnych. Rezygnując z pokusy i efektowności inscenizacji naturalistycznej, odczytał na nowo libretto "Diabłów z Loudun". Zaczął od pewnych, uzgodnionych z kompozytorem, korekt libretta, które dzięki temu zyskało na zwartości i czytelności. Wykreślił kilka scen drastycznych, a na ich miejsce wprowadził obrazy nowe, cementujące dramaturgię. Oczywiście te zabiegi pociągnęły za sobą konieczność dokomponowania kilku nowych fragmentów opery oraz skorygowania partytury. To wymagało czasu. Dlatego między innymi publiczność tak długo czekała na polską prapremierę "Diabłów z Loudun". Wysiłek sowicie się jednak opłacił. Wprowadzone zmiany okazały się nader korzystne.
Kazimierz Dejmek odrzucił dosłowność dekoracji, zrezygnował z konwencji teatru realistycznego, a wielopłaszczyznowość dramaturgii sprowadził do jednolitego planu miejsca i czasu akcji. W tak pomyślanej konwencji inscenizacyjnej, gdzie dosłowność ustępuje miejsca symbolowi, a realizm zastąpiony zostaje abstrakcyjnością formy, ogromna rola przypaść musi inteligencji i wyobraźni widza.
Akcja warszawskich "Diabłów" dzieje się cały czas w jednej dekoracji. Niejednolitość miejsca akcji ukazywana jest przy pomocy umieszczenia planów akcji w różnych miejscach sceny. Umowność akcentowana jest światłem, które pogrąża w ciemnościach jedne, nieważne w danej chwili, fragmenty sceny i rozjaśnia miejsca, w których dzieje się coś ważnego.
Zabieg ten przyspieszył dramaturgiczną narracje, a jednocześnie, tonując sceny mniej istotne, pozwolił na wydobycie treści najgłębszych, na ukazanie całej alegoryczności opery.
Nie do pomyślenia zresztą stałby się sukces reżyserski i inscenizacyjny Kazimierza Dejmka bez współudziału Andrzeja Majewskiego, projektanta dekoracji. Pewna abstrakcyjność scenicznej zabudowy stała się uzupełnieniem i dopowiedzeniem wizji Dejmka.
Zarzucić mógłbym Kazimierzowi Dejmkowi jedno tylko: częstą niezgodność ruchu scenicznego z muzyką.
Warszawski Teatr Wielki zmobilizował wszystkie możliwe środki, aby jak najlepiej wystawić "Diabły z Loudun". Widać było, jak wiele pracy w przygotowanie spektaklu włożyli wykonawcy.
Palmę pierwszeństwa przyznać trzeba dyrygentowi Mieczysławowi Nowakowskiemu. Partytura zrealizowana została pod jego batutą bez zarzutu, a orkiestra grała z precyzją godną najwyższej pochwały. Wspaniale, może nawet jeszcze lepiej od zespołu symfonicznego wypadł chór. Tę piekielnie trudną partię przygotował chórmistrz Teatru Wielkiego, Henryk Wojnarowski. Śpiewacy chóru równie świetnie jak z fragmentami typowo wokalnymi radzili sobie z miejscami, w których chichotali, krzyczeli, szeptali. Wykazali też doskonale zrozumienie aktorskiej roli, jaka zespołowi chóralnemu wyznaczył inscenizator.
Znakomita w bardzo trudnej wokalnie i aktorsko roli Joanny była Krystyna Jamroz. Świetnie śpiewała, jako jedyna z zespołu wokalistów podawała bez zarzutu tekst mówiony. Stworzyła postać przejmująco prawdziwą. Doskonale wypadł w roli księdza Grandiera Andrzej Hiolski - był prosty i szczery. Wspaniale śpiewał. Umiejętnościami wokalnymi zaimponowała Urszula Trawińska-Moroz w roli Philippe. Kogóż jeszcze wyróżnić - Bernarda Ładysza w roli ojca Barre, Bogdana Paprockiego, Kazimierza Pustelaka, Feliksa Gałeckiego. Wszyscy soliści wypadli bez zarzutu.
Warto było sześć lat czekać na taką premierę.