Artykuły

Tęsknię za Nowym Jorkiem

- Zawód aktora kocham tak bardzo, że nigdy bym go nie zamieniła na inny. Aktorstwo to niezwykłe podróże na nieznany ląd. I nawet moim córkom pozwolę zostać aktorkami - mówi MARZENA BERGMANN, aktorka Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie.

Czy oglądała pani ostatnią inscenizację "Moralności paniDulskięj"w Teatrze Telewizji (poniedziałek, 25 marca)?

- Nie oglądałam, bo nie mam telewizora.

Zapytałam o to, bo kiedyś grała pani Melę.

- To było dawno, w Teatrze Ateneum. Panią Dulska, w przedstawieniu wyreżyserowanym przez Tomasza Zygadło, grała Anna Seniuk.

Czy dułszczyzna to, pani zdaniem, uniwersalny problem, czy już w naszych liberalnych czasach przebrzmiały?

- Zdecydowanie aktualny. Niedawno w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu brałam udział w przedstawieniu "Sztandar ze spódnicy", który był oparty na wszystkich tekstach Gabrieli Zapolskiej. Pierwszy akt był osadzony w czasach Zapolskiej, drugi w latach 60. ubiegłego wieku, trzeci, bardzo futurystyczny, rozgrywał się w przyszłości. Można być w barchanach, galotach, halkach i gorsetach, a mentalność Dulskich się nie zmienia. Nie wiem, czy nawet teraz nie ma więcej chciwości. Pieniądz rządzi światem!

Mela w tej rodzinie wydaje się najbardziej wrażliwa i ludzka.

Rzeczywiście?

- Nie wiem tylko, czy dlatego, że jest szlachetna, czy dlatego, ze jest młoda i niewinna.

Hesia też jest dziewczynką, ale już doskonale rozumie reguły tego świata.

- I właśnie ona nauczy ich Melę!

Kiedy rozmawiałyśmy podczas gali, na której wręczono pani po raz kolejny Teatralną Kreację Roku, powiedziała mi pani, że chętnie pojechałaby do Mongolii i Tybetu. Dlaczego akurat tam?

- W poszukiwaniu siebie. Mnóstwo jest takich miejsc, gdzie można być samemu, ale tam naprawdę gwiżdże wiatr i może wywiać z głowy głupie myśli. Mam bardzo dużo rożnych obowiązków i czuję potrzebę pobycia w samotności. Macierzyństwo jest bardzo piękne, ale praca aktorki nie sprzyja życiu rodzinnemu i jest bardzo angażująca. Wychodzę wieczorem na spektakle czy próby, a to czas, który najbardziej powinien nas zbliżać, bo to pora wspólnej kolacji, kąpieli i czytania bajek. To robi ktoś za mnie, choć oczywiście nie zawsze. Więc mam poczucie, że czas mi ucieka, że mam go za mało. Może stąd przyszła mi do głowy podróż w takie dzikie strony, gdzie nie trzeba się spieszyć.

Pani studiowała w stolicy. Kto wraca z Warszawy do Olsztyna? Wszyscy wybierają odwrotny kierunek.

- I jeszcze 4 lata w Warszawie mieszkałam. Powrót to był przebłysk, spontaniczna decyzja. Pora roku była mniej więcej taka jak teraz, słońce przedzierało się przez chmury nad warszawskimi kamienicami i zaświtało mi w głowie, żeby przyjechać do olsztyńskiego teatru. Pamiętałam go dobrze, ba, wychowałam się na nim. Wiedziałam, że są tu aktorzy, z którymi fajnie byłoby stanąć na scenie; mistrzowie, którzy będą chcieli mnie czegoś nauczyć, którzy nie będą gonili po spektaklu na inną próbę czy do telewizji. Nie chcę przedstawiać takiego czarno-białego obrazu, ale mimo że byłam w Warszawie, mieście, gdzie jest taki wybór, gdzie jest tyle teatrów i tyle pracy, z pracą nie było wcale łatwo. Nie umiałam się rozpychać, nie chciałam castingów, telewizji, to było i jest dla mnie trudne, a bardzo brakowało mi prawdziwego teatru. Jadąc na święta wielkanocne do mamy, postanowiłam zapytać o pracę w naszym teatrze. Niezwykłe było dla mnie już to, że zadzwoniłam i sekretarka umówiła mnie na rozmowę. W Warszawie przebrnięcie przez sekretariat dyrektora graniczy z cudem. I zaraz potem dostałam propozycję zagrania w spektaklu.

Pamięta pani ten pierwszy?

- To był spektakl "Motyle są wolne" w reżyserii Bartka Wyszomirskiego. On sam odegrał ogromną rolę w moim życiu, bo zaraz po szkole ja niewiele o sobie wiedziałam.

A czego uczy szkoła teatralna? Rozumiem, że dykcji, fechtunku...

- Mnie się wydaje, że olsztyńskie Studium Teatralne jest lepszą szkołą zawodową niż szkoła warszawska. Tam żyłam wyobrażeniem o teatrze. Miałam zajęcia ze sławnymi aktorami, którzy nie byli jednak pedagogami. I na egzaminie u pani X trzeba było zaprezentować kopię pani X, a u pana Y pana Y. Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Jan Komasa, Jarosław Gajewski to były osoby wyjątkowe, ciekawe nas i nas szukające. Przez pierwszy rok, który jest selekcyjny, brnie się w ogromnym stresie, rezygnując świadomie z siebie, bo trzeba grać tak, żeby się podobało. Skończyłam szkołę i nie wiedziałam, w czym jestem dobra i kim jestem. I właśnie Bartek Wyszomirski powiedział mi o mnie dużo. Na scenie w Olsztynie powstała ze mnie aktorka. Potem przyszły "Baby pruskie", sztuka Alicji Bykowskiej-Salczyńskiej. I nagle się okazało, że ja jestem babą pruską.

Ale przecież pani pochodzi z Mrągowa, więc cóż w tym dziwnego? Jest pani Mazurką.

- Bardziej czuję się jednak Warmiaczką. W Warkalach jest dom z czerwonej cegły, który wybudował mój pradziadek, w którym urodził się mój ojciec. Już nie należy do nas, ale zawsze przejeżdżam koło niego z sentymentem. Na cmentarzu we Wrzesinie leżą moje Bergmanny. Na te groby jeżdżę z moimi córkami. Te korzenie zaczęły być nam potrzebne i są ważne.

Ma pani głębokie te korzenie. Dosłownie.

- Tak, od prapradziadków i pradziadków. We Wrzesinie są bardzo stare groby, już nie do odnalezienia, ale wiem, że tam są, bo mam na to dokumenty.

Jak to było z pani rodziną?

- Mojej babci, nie poznałam, bo kiedy tata był dwuletnim dzieckiem, została wywieziona przez Rosjan i zmarła na zesłaniu. To zresztą nie ona miała jechać. Poszła się wstawić za swoją upośledzoną siostrą, bo to ona była wyznaczona do wyjazdu. Tłumaczyła, że z siostry na robotach nie będzie żadnego pożytku. Wtedy babcia usłyszała, że "skoro tak, to jedziesz ty". Część rodziny babci mieszkała w Warkalach. Natomiast dziadek pochodził z Polski. We wrześniu 1939 roku walczył w polskim wojsku. A potem służyl w armii niemieckiej. Kiedy zapytałam wujka, jak była możliwa taka zmiana, powiedział mi: - To strach. Bo dziadek przyjeżdżał w konkury do mojej babci, która była przecież Niemką. I za takie kontakty groziła mu kara śmierci. Więc musiał podpisać odpowiednie papiery. Wzięli ślub w maju, ale nie nacieszyli się szczęściem. Bo gdy dziadek był na wojnie, babcię wywieziono. Mówił nam potem: - Dzieci, nie bierzcie ślubów w maju, bo to przeklęty miesiąc. Dziadek służył w Kriegsmarine, na łodziach podwodnych. Kiedy z błahych powodów znalazł się w szpitalu w Rotterdamie, jego u-boot został zbombardowany i cala załoga zginęła. Więc dziadek, walcząc na wojnie, przeżył, a babcia, która zajmowała się dzieckiem, zginęła.

Czy dziadek po wojnie miał problemy z władzą ludową?

- Wrócił i zaraz musiał się ukrywać. W naszym domu o wojnie się nie mówiło. Przy dziadku nie można było wspominać o Rosjanach. O tym, że był w niemieckim wojsku, dowiedziałam się jako dorosła dziewczyna. Tata wcześnie zmarł, kiedy byłam jeszcze pełna buty i nonszalancji. Ta historia wtedy mnie nie ciekawiła.

Wiem, że lubi pani książki, więc chciałam zapytać o jedną z nich, o "Mistrza i Małgorzatę" Zagrała pani zresztą Małgorzatę na olsztyńskiej scenie.

- Kocham "Mistrza..." Przeczytałam go lata temu, jeszcze w liceum i była to wielka fascynacja. Czytałam zresztą bardzo dużo, bo książki mi podrzucała świetna pani bibliotekarka. A Małgorzatę zagrałam w zastępstwie. Wystarczyło się wpasować. Reżyser Janusz Kijowski obdarzył mnie wtedy wielkim zaufaniem, więc mogłam zagrać Małgorzatę bliską mojemu wyobrażeniu.

Teraz w teatrze często jest tak, że reżyserzy tną dramaty na kawałki, coś do nich dopisują i dodają. Co pani, jako osoba ceniąca literaturę, na to? Ja za takimi zabiegami nie przepadam.

- Ja wprost przeciwnie. Zawód aktora kocham tak bardzo, że nigdy bym go nie zamieniła na inny. I nawet moim córkom pozwolę zostać aktorkami. Najbardziej w tej pracy fascynują mnie spotkania. Brałam udział, odpowiadając na pani pytanie, w takiej nieklasycznej realizacji. To był "Edyp" miks ze wszystkiego. My sami tworzyliśmy ten scenariusz, znalazła się tam też moja historia. Jeżeli jest charyzmatyczny reżyser, który wie, czego chce, idzie za tym jego myśl, to jestem bardzo za. Jestem gotowa wtedy zrobić wszystko. Ale jeżeli ma to być zabieg dla zabiegu, bo to jest modne, to takim teatrem się brzydzę.

Które role są dla pani najważniejsze?

- Zawsze lubiłam pracować z Julią Wernio. To jest bardzo ważna postać w moim życiu. I to od naszego pierwszego spotkania podczas realizacji "Milczenia". Miałam wtedy poczucie, że mogę już właściwie zakończyć karierę, bo praca nad tą rolą była tak satysfakcjonująca i głęboka. Myślałam sobie, żeby, daj Boże, każdy aktor doświadczył takiego uczucia chociaż raz w życiu. Mnie się to zdarzyło w "Milczeniu" A potem jeszcze kilka razy. Aktorstwo to niezwykłe podróże na nieznany ląd.

Zapytam o "Sanatorium pod Klepsydrą", spektakl Julii Wernio, w którym pani zagrała. Byłam zbuntowana jako widz, gdy go oglądałam,. Zastanawiałam się, po co sięgać po prozę Bruno Schulza, która jest wspaniała, barwna, ale na teatr chyba nieprzekładałna?

- Jednak było coś w tym przedstawieniu. Moja córka, która wówczas miała niecałe 4 lata, oglądała je z budki suflera, bo akurat nie było nikogo, z kim mogłaby zostać. I ona z tej budki nie chciała wyjść. Trudno mi ocenić "Sanatorium..." z pozycji widza, aleja przeżywałam podczas tego spektaklu wspaniale chwile.

A co pani czyta teraz?

- Teraz powróciłam do Jonathana Foera. Jego książki "Wszystko jest iluminacją" i "Strasznie głośno, niesamowicie blisko" zabrałabym na bezludną wyspę. Z moim przyjacielem Grzesiem Sową chcemy napisać, żeby przyznano Foerowi Nagrodę Nobla.

Ale on jest za młody!

- No, tak. Ma niewiele ponad 30 lat. Kiedy byłam w Nowym Jorku, zastanawiałam się, skąd on bierze swoje pomysły. Taki gówniarz!

Jak pani znajdujeNowyJork, mekkę artystów?

- Miałam niesamowite szczęście udało obejrzeć Ala Pacino w "Kupcu weneckim". To aktor, za którym poszłabym na koniec świata.

I jaki był na scenie?

- Wspaniały, ale spektakl mnie nie poruszył. Natomiast, może to głupio zabrzmi, zachwycił mnie musical "Król Lew", który obejrzałam z córką. Aktorzy, w przedstawieniu granym od 16 lat bez przerwy, byli perfekcyjni, pięknie wyglądają, tryskali entuzjazmem, nawet ci z ostatniego planu. U nas coś takiego byłoby niemożliwe.

Dlaczego?

- Bo w Polsce nie ma takich kolorów, takiej energii, takiej różnorodności wśród ludzi i rzeczy jak tam. Mamy na pewno coś innego, własnego. Ale tęsknię do Nowego Jorku!

**

O niej

Marzena Bergmann jest tegoroczną laureatką Teatralnej Kreacji Roku [na zdjęciu]. Zdobyła ją za rolę Matki w spektaklu "Boski spór" Felixa Mitterera w reżyserii Janusza Kijowskiego. W 2011 roku Teatralną Kreację Roku otrzymała za role Tejrezjasza, Córki i Siostry w "Edypie". Aktorka pochodzi z Mrągowa. Jest absolwentką Akademii Teatralnej w Warszawie. Po dyplomie występowała w warszawskich teatrach Ateneum i Dramatycznym. Od końca sezonu 2002/2003 gra na scenie Teatru im. S. Jaracza w Olsztynie. Ma dwie córki: Lenę i Polę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji