Wieczór trzech króli lub co chcecie
SZEKSPIROLODZY DOŚĆ zgodnie, choć niepewnie, wiążą tytuł tej sztuki z dniem jej premiery: odbyła się ona 6 stycznia 1600 roku i jest to właśnie owa "dwunasta noc" po Bożym Narodzeniu (tytuł oryginału brzmi "Dwunasta Noc"), ładnego odniesienia do tego święta w komedii nie znajdujemy i wygląda na to, iż pisarz nadał sztuce tytuł trochę "na odczepnego" - wręcz zostawiając owym "co chcecie" wybór publiczności. Wydaje się to tezą jeżeli nie uzasadnioną, to w każdym razie uprawnioną. A dla teatru i publiczności nader wygodną, bo pozwalającą na wybór z komedii właśnie tego, co komu odpowiada.
Jak inne "komedie wysokie" Szekspira ( "Jak wam się podoba", "Opowieść zimowa"), tak i ta zawiera wiele motywów o różnorodnym charakterze. Obok konstruujących akcję wątków niespełnionej miłości Orsyna do Oliwii i historii rozłączonego przez los rodzeństwa, mamy groteskowo-tragiczny motyw Malwolia, częsty u Szekspira motyw błazna-filozofa i zajmujący wiele miejsca, stanowiący o rozrywkowym charakterze utworu, wątek zabaw i hulanek organizowanych przez dobraną kompanię w domu Oliwii. W zależności więc od reżyserskiego wyboru możemy oglądać gorzki, melancholijny - choć szczęśliwie zakończony - dramat miłosny z wyższych sfer, możemy też zobaczyć "Wieczór Trzech Króli" jako sztukę o przewrotnościach losu, przeczuciach serca i przeznaczeniach natury. Bywa też "Wieczór" uniwersalną, ponaddziejową balladą o miłości i śmierci, o życiu ludzkim. Lub jest też przede wszystkim rozhukaną, pełną szaleństw i intryg komedią. Najczęściej jednak reżyser usiłuje wyważyć wszystkie akcenty i otrzymujemy w miarę śmieszną, w miarę smutną bajkę o miłości, szczęśliwych zrządzeniach losu, intrygach i przyjaźni, gdzie źli zostają ukarani, dobrzy nagrodzeni i wszystko kończy się jak należy. Tak, jak w bajce. Te bajkowe przedstawienia są mniej lub bardziej śmieszne, mniej lub bardziej poetyckie i na ogół dość ciężkie, nudnawe. Tego grzechu uniknął Maciej Englert prezentując "Wieczór Trzech Króli" w Teatrze Współczesnym (lekko tylko spóźniając się z datą premiery wobec tytułu). Przedstawienie zostało zagrane według sprawdzonej już przez pradziadków recepty, iż w komedii trzeba oświetlać scenę jasno i grać szybko, a mówić głośno. To się sprawdza, gdyż nie ma nic gorszego od komedii granej rozwlekle i w półmroku.
Marcin Stajewski starał się zostawić aktorom jak najwięcej przestrzeni do grania, obudowując raczej niż zabudowując scenę ciemnym drewnem i gobelinami przedstawiającymi sceny z życia elżbietańskiej Anglii. Na ganku pierwszego piętra usadowił zespół muzyki dawnej, na piętrze usytuował też więzienie Malwolia, poszerzając w ten sposób szczupłą scenę "Współczesnego". Tylny plan zamyka pastelowy prospekt nabrzeża, bo rzecz dzieje się w Ilirii, nad brzegiem morza. Na tym tle znakomicie rysują się barwne kostiumy. Zjadliwy, sprany seledyn Chudogęby, spełzły fiolet Sir Tobiasza, murzyńska szata Fabiana i żółte pończochy z niebieskimi podwiązkami Malwolia. Piękne są kostiumy Violi i Sebastiana, z błękitnego aksamitu, znakomicie podnoszące urodę i dziewczęcość Violi. Niepokój wzbudza czarna, migotliwa suknia Oliwii. Sprzeczać by się tylko można ze scenografem o wyjątkowo niekorzystny kostium Marii. Ale zdecydowanie scenograf miał tu duży wpływ na charakter przedstawienia i takiż udział w jego sukcesie u publiczności.
Przedstawienie ma dwa ładne teatralne debiuty: znanego wcześniej z filmu Artura Żmijewskiego - grającego Sebastiana i Agnieszki Su-chory - w największej w tej sztuce roli Violi. Wydaje się, iż debiutantka wyszła z tej roli zwycięsko. Choć widać było, że ma potężną tremę, możemy ją przecież złożyć na karb niepewnej swej sytuacji Violi. Agnieszka Suchora stworzyła Cezaria bardzo kobiecego, bardzo zakochanego i ogromnie inteligentnego, w lot odgadującego skutki swej mimowolnej intrygi. Ładnie pokazała w finałowej scenie radość swej bohaterki nie tyle z odnalezienia brata, ile z możliwości spełnienia swej skrywanej miłości. (Dla porządku dodajmy, iż rolę tę gra też Małgorzata Rudzka.)
O ile taka Viola w pełni współgra z Orsynem Wojciecha Wysockiego, o tyle Oliwia jest z nieco innej bajki. Już u Szekspira jest ona nie całkiem w swym postępowaniu konsekwentna. Jolanta Piętek gra jednak kobietę po prostu kapryśną, początkowo sztucznie upozowaną na żałobnicę, a później wręcz opętaną miłością do Cezaria-Violi. (Ta rola również jest dublowana przez Ewę Kobus.)
Najwięcej miejsca trzeba by poświęcić "wyczynom" Sir Tobiasza Czkawki (Krzysztof Kowalewski), Sir Andrzeja Chudogęby (Wiesław Michnikowski) i Marii (Marta Lipińska), aliści to, co zagrali na premierze jest nie do opisania - wyraźmy więc dla nich jedynie wielkie uznanie, zwłaszcza za scenę czytania listu przez Malwolia.
Gra go Krzysztof Wakuliński i jest to chyba najciekawsza rola przedstawienia - logicznie przeprowadzona i tworząca postać. Ten Mailwolio to purytanin brzydzący się najdrobniejszymi nawet przyjemnościami życia, chorobliwie ambitny, marzący o karierze, zupełnie bezkrytyczny wobec siebie - wspaniały cel intryg Marii i Tobiasza.
Na tym tle, niestety, blado wypada Błazen, grany przez Adama Ferency. Prezentuje tylko kilka zgrabnie zagranych scenek, a gubi się gdzieś - może za sprawą reżysera - filozoficzna zaduma jego piosenek. W ogóle jakby piosenki nie zaistniały w tym przedstawieniu, ujmując mu tym samym owego metaforycznego charakteru i filozoficznego przesłania o losie ludzkim i co dzień powtarzającej się grze.
Co może podobać się w przedstawieniu Englerta, to dbałość o szczegóły, w zbiorowym obrazie staranne zagranie każdego epizodu, jak choćby Antonia. Otrzymaliśmy w ten sposób spektakl bardzo efektowny teatralnie, grany ku uciesze publiczności.