Tragifarsa o Kowalskim
"POGRZEB po polsku" doczekał się swojej wracławskiej prapremiery. To dobrze. Sztuki współczesne, których się nie wystawia, obrastają czasem w niepotrzebną legendę. Próba sceny najdokładniej weryfikuje ich rzeczywiste walory.
Tekst Różewicza - zaprezentowany w Teatrze Kameralnym - to w jego dramaturgicznej twórczości karta chyba nie najbardziej ważka, ale znamienna jako świadectwo nurtujących pisarza obsesji i niepokojów. Satyryczne ostrze tego utworu jest wymierzone wyraźnie, w dwóch kierunkach - estetycznym i obyczajowym. Różewicz podjął więc kolejną próbę kompromitacji modelu "normalnego" teatru, jego możliwości inscenizacyjnych i technicznych. "Pogrzeb po polsku" to dość natrętna kpina z rozmaitych konwencji, ironiczny obrachunek i z dramaturgią, i z teatrem we wszystkich jego odmianach - od najbardziej tradycyjnych do najbardziej awangardowych.
W drugim planie sztuka Różewicza stanowi gorzką i zjadliwa rozprawę ze współczesnym obskurantyzmem, konformizmem, i zakłamaniem. Oto sytuacja jedyna w swoim rodzaju: nad trumną Kowalskiego stoczą tragifarsowy pojedynek o jego "duszę" "Kierownik odpowiedzialny" i "Ojciec Kapucyn z zakonu Jezuitów". Jest w tych dwóch warstwach tekstu pewien wspólny mianownik, wspólna problematyka - i w sztuce, i w życiu autor nie akceptuje przede wszystkim postaw pozornych, nieautentycznych.
Różewicz utrzymał "Pogrzeb po polsku" we właściwej sobie stylistyce pastiszowo-parodystycznej. Zawiera on zatem swoistą antologię cytatów, literackich i środowiskowych aluzji, skojarzeń, przywołań. Pisarz ze szczególnym upodobaniem szydzi z wszelkich póz, snobizmów, stereotypów.
Elementy konstrukcji fabularnej są tu właściwie pretekstem. Różewicz unika akcji w klasycznym tego słowa znaczeniu, prezentując raczej ciąg luźnych mini-obrazów, kolekcję mini-scen o skeczowym zacięciu. Posługuje się przy tym techniką collage`u, a więc miesza obserwacje różnego rodzaju, różnej rangi, kojarzy elementy kabaretu literackiego z elementami niemal reporterskiego autentyku. W tych, czasem paradoksalnych zestawieniach, kryje się określony zamysł - dążenie do uchwycenia w nieoczekiwanym skrócie, na zasadzie pozornie przypadkowej - jakiejś ogólniejszej prawdy o rzeczywistości, o dzisiejszym świecie i człowieku. Taki sens ma "Pogrzeb po polsku" - tragifarsa o Kowalskim, współczesnym antybohaterze uwikłanym najpierw w grę efektów czysto teatralnych, a potem w społeczno-obyczajowe realia naszej najnowszej historii.
Ale odczytując z tej perspektywy tekst Różewicza trudno jednocześnie nie dostrzec jego istotnych słabości. Ten utwór sprawia wrażenie brulionu, szkicu, zbioru pomysłów jeszcze nie przetrawionych, obserwacji ciekawych i pustych, dowcipów celnych i miałkich. Poza tym "Pogrzeb po polsku" jest swego rodzaju repetycją motywów znanych już z dotychczasowej twórczości pisarza. Występują one jednak tym razem w gorszej wersji. Jeśli mimo tych niedostatków sztuki, jej prapremiera okazała się teatralnym sukcesem - to w głównej mierze zasługa inscenizatora.
Jerzy Krasowski wykazał doskonałą muzykalność na sam gatunek tekstu, rozpisał go na scenę z dużą pomysłowością, konsekwencją i poczuciem humoru. Złagodził też umiejętnie satyryczną ostrość niektórych scen, eksponując przede wszystkim walory komediowe. Spektakl rozgrywa się bez przerwy, w ciągłym tempie, w jakby baletowym rytmie, jest kompozycyjnie czysty, dowcipny w rysunku sytuacji, jednolity w klimacie. Nie ma tu zbędnych, czysto zewnętrznych chwytów, każdy pomysł wzbogaca tekst, służy jego pełniejszej teatralizacji.
Odniosłem wszakże wrażenie, iż pierwsza część sztuki Różewicza sprawdziła się na scenie znacznie lepiej - wtedy to uczestniczymy w autentycznej zabawie teatralnej. Natomiast sekwencja perypetii z pogrzebem
wydała mi się już mniej dowcipna, zbyt powierzchowna i uproszczona w swych plakatowych demaskacjach. I w niej jednak Krasowski zademonstrował kilka bardzo szczęśliwych pomysłów. Oto na przykład inscenizując monolog Kitosza o zmarłym Kowalskim taką zbudował sytuację (świadomie użyty cytat teatralny z "Wesela") i tak rozłożył akcenty, iż rzecz nabrała innych proporcji, przestała być sugestią odautorskiego komentarza. Również końcową woltę ze zjawiającym się nagle na scenie (a już pogrzebanym) bohaterem utworu, uważam za świetną pointę. Dzięki temu reżyser zamknął całość widowiska w czytelnym, komediowo-ironicznym cudzysłowie.
W niemałym stopniu do sukcesu tej premiery przyczyniła się dowcipna scenografia Wojciecha Krakowskiego i cały zespół aktorski, grający z inwencją i bez szarży.
Witold Pyrkosz jako Kowalski stworzył postać dyskretnie groteskową, a przy tym niezawodnie śmieszną. Sekundowali mu ze szczególnym powodzeniem: Tadeusz Kamberski - przezabawny Gawędziarz i Artur Młodnicki - wzorcowy w stylu i argumentacji "Ojciec Kapucyn z zakonu Jezuitów". Ale na wyróżnienie zasługują nie tylko oni, właściwie - wszyscy wykonawcy.
Czy to znaczy, że wrocławski spektakl jest wydarzeniem, odkryciem polskiej sztuki współczesnej, na którą czekamy. Chyba jednak nie. Praca teatru - nawet najbardziej precyzyjna - nie mogła w pełni zrównoważyć niedostatków tekstu. Każdy, kto jednak sobie zdaje sprawę ze skali trudności towarzyszących wystawieniu tego rodzaju utworu, doceni wartość tej prapremiery, wartość roboty scenicznej rzeczywiście wysokiej próby.