Artykuły

Blask w mroku

"Blask życia" w reż. Mariusza Grzegorzka w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Maria Kornatowska w Foyer.

Mariusz Grzegorzek upodobał sobie teatr anglojęzyczny, zwłaszcza amerykański. Z jego mrocznymi dramatami na granicy naturalizmu i poezji, bohaterami na krawędzi patologii lub szaleństwa, z jego fatalistycznym determinizmem i toksycznymi relacjami międzyludzkimi. Grzegorzka interesuje rodzina jako źródło demonów i aniołów, które toczą walkę w duszy człowieka, źródło światła i ciemności. Wyrastająca z protestanckich klimatów dramaturgia anglojęzyczna temat rodziny podejmuje niemal obsesyjnie, odnajdując w nim codzienność i metafizykę, problemy socjalne i biblijne mity.

Sztuka amerykańskiej autorki Rebekki Gilman "Blask życia", może niezbyt odkrywcza, niezbyt ciekawie skonstruowana, stanowi jednak doskonały materiał dla Grzegorzkowej wizji życia i ludzkiej natury. "Blask życia" opowiada historię psychopatycznej pary z Alabamy, nieco inną wersję "Urodzonych morderców" Olivera Stone'a. Lisa (Małgorzata Buczkowska), córka zalkoholizowanej prostytutki-ekshibicjonistki, wychowywana w rodzinach zastępczych, żyje w symbiotycznym, sadomasochistycznym związku z pospolitym złodziejaszkiem Clintem (Ireneusz Czop). Wędrują od jednego nędznego motelu do drugiego, zazwyczaj nie płacąc rachunków. Po drodze podrywają młode dziewczyny, mniej lub bardziej naiwne, w każdym razie spragnione życiowych atrakcji. Clint gwałci je, a Lisa morduje. Trudno orzec, jakie z tego faktu czerpią satysfakcje.

W interpretacji Grzegorzka zło bierze się tutaj z generalnej degradacji człowieczeństwa, z nudy i totalnej pustki, w jakiej toczy się egzystencja bohaterów, kierujących się wyłącznie impulsami ciała i neurotycznymi nastrojami. Przewijające się przez scenę postacie są totalnie wyobcowane, poza wszelkimi strukturami społecznymi, poza jakimkolwiek systemem wartości. Zło, odarte ze świadomości i sensu, jest tu całkowicie irracjonalne, ale przez jego przypadkowość przebija nieubłagany fatalizm. Zredukowana do cielesności istota ludzka skazana została na seks i zabijanie, na bycie katem lub ofiarą. Wszelki inny kontakt jest niemożliwy.

Sztuka nie należy do arcydzieł, ale Mariusz Grzegorzek zrobił na jej kanwie spektakl znakomity. Emocjonalny i chłodny zarazem. Pulsujący podtekstami. Przemyślany w każdym szczególe. Pełen inscenizacyjnej inwencji. Najbardziej filmowy w dotychczasowej karierze scenicznej reżysera, a ściśle mówiąc, najpełniej wykorzystujący filmowe środki. Przedstawienie ma wartki montażowy rytm. Koncepcja przestrzeni, światła i dźwięku tworzy dynamiczną całość. Obraz sceniczny odgrywa istotną rolę. Forma przedstawienia zasadza się na konsekwentnym łamaniu konwencji. Reżyser misternie buduje realistyczną iluzję, by gwałtownie ją przerywać, odsłaniając teatralną umowność. "Efektowi obcości" służą grane na proscenium przerywniki. Niczym filmowe przebitki ukazują postaci z innej perspektywy, z subiektywnego lub obiektywnego punktu widzenia, akcentując zarazem rytm spektaklu. Grzegorzek prowadzi grę z widzem, nie pozwala mu rozsiąść się wygodnie w poczuciu samozadowolenia, odbiera pewność, zaskakuje.

Teatr jest jednak królestwem aktora. Małgorzata Buczkowska i Ireneusz Czop są rzeczywiście rewelacyjni. Dawno nie oglądałam podobnego zjawiska. Lisa i Clint istnieją poza i ponad tekstem. Stwarzają się wzajemnie, jakby powiedział Gombrowicz. Jest to nowe aktorstwo, reagujące na przemiany, jakie dokonują się wokół nas. Radykalnie, prowokująco cielesne. Gilman wierzy w słowo, aktorzy wiedzą, że słowo dziś już nie mówi. To ciało ma głos.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji