Artykuły

Wiszące ogrody już się przeżyły

Szedłem do teatru na pełen liryki i smutku aktorski recital piosenkarski, a byłem na perfekcyjnie wyreżyserowanym spektaklu muzycznym. Ujrzałem odmienioną Katarzynę Groniec - po legnickim koncercie artystki pisze Grzegorz Żurawiński w portalu Lca.pl.

Na legnickiej scenie zobaczyłem artystkę wyluzowaną, pełną autoironii, skłonną do żartów i wspólnego śpiewania z publicznością. Miałem wrażenie spotkania z pogodzoną z życiem i przeszłością, rozkwitającą na nowo, świeżo zakochaną czterdziestolatką. Dojrzałą, ale nadal młodą.

Kapitalna była różnorodność muzyczna programu, którą sprytnie podkreślano radykalną zmianą kolorystyki scenicznego horyzontu wykorzystując technikę tylnej projekcji. Wielbiciele klasyki piosenki aktorskiej spod znaku Jacquesa Brela, Bertolta Brechta, Kurta Weilla i Paolo Conte dostali swoje ("Jeff", "Amsterdam", "Mandalay", "Zielona Milonga"). Były nawiązania do wcześniejszych programów i płyt ("Listy Julii", "Pin-up Princess"). Rewelacyjne były przejścia od jazzującej liryki po ostre kawałki rockowe, nieomal punkowe. Skromnie usadowionej na krześle, bosej i filuternie rozbrykanej artystce, towarzyszył bowiem świetny kwartet muzyczny: Łukasz Damrych (fortepian), Robert Szydło (bas), Łukasz Sobolak (perkusja) i Bartek Miarka (gitary).

Całość zapowiadano jako podsumowanie kilkunastu ostatnich lat pracy Katarzyny Groniec. Taki był też ten spektakl oparty na kompozycjach i tekstach wirtuozów opisujących mroczne strony ludzkiej duszy i egzystencji, przepełniony bólem miłosnych rozczarowań i depresją, ale z równą mocą poszukujący w miłości nadziei i ratunku. Był w nim jednak element nowy, pełen zdystansowanej autoironii i humoru, radości z życia, które jest, jakie jest, ale odradza się z każdą nową miłością. To był właśnie interpretacyjny klucz i nowa energia spinająca składankę typu "the best of" w pełną świeżości artystyczną całość.

Przepyszna była aktorska etiuda, czyli rozmowa z wyimaginowaną... myszą (jak wiadomo zwierzątka te pojawiają się czasem osobom pozostającym w "odmiennym stanie świadomości") podczas wykonywania "Otchłani potępienia" Elvisa Costello. Najlepsze były jednak interpretacje piosenek Nicka Cave'a z "Ballad morderców". Zwłaszcza "Przekleństwo Millhaven" bluźnierczo zderzające eteryczną dziewczęcość nastoletniej, demonicznej Loretty z psychopatyczną atmosferą małego miasteczka, ilustrowane kapitalną, animowaną makabreską filmową Bartka Kulasa. Multimedialny efekt to mistrzostwo i ciary na plecach kontrapunktowane natychmiast żartami rzucanymi przez artystkę publiczności, a dopełnione słynną "Trup Joe" z refrenem śpiewanym razem z - zaskoczoną takim obrotem zdarzeń - widownią.

Bawiłem się świetnie, choć widziałem także, że niektóre starsze panie na widowni, były nie tylko zmieszane, ale nawet mocno wstrząśnięte, gdy ze sceny - zamiast czegoś w rodzaju "pamiętajcie o ogrodach..." - usłyszały: "Czy ktoś się zastanawia, że na świecie - oprócz żarcia i dymania - są wojny i głód? Ja pierdolę!". Szok? Owszem, zwłaszcza dla tych, którzy wyobrażenia o aktorskiej interpretacji piosenki czerpią ze stereotypu wzmacnianego przez słodko-mdłe realizacje telewizyjne (też zresztą coraz rzadsze). No cóż. Jak się wydaje, nieprzypadkowo ten program (jak i jego finałowy numer) nazwano "Wiszące ogrody już się skończyły".

W sobotni kwietniowy (wiosenno-zimowy) wieczór legnicki teatr wypełniony był nadkompletem publiczności, która podziękowała Katarzynie Groniec i towarzyszącym jej muzykom brawami na stojąco. Kto nie przegapił, ten wygrał. Ja wygrałem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji