Wyszedłem z piekła
- Nic nie pamiętam! Przecież cały czas byłem pijany, więc jak mogłem występować za granicą? - mówi LESŁAW BIAŁECKI, łódzki śpiewak, który uchodzi za jeden z największych, ale niestety zmarnowanych talentów operowych lat 90. XX wieku.
SKOPANY I OKRADZIONY
- Piłem spirytus, często skażony jakimiś chemikaliami, zagryzając ogórkiem. Szlajałem się po metach, gdzie spałem wśród żuli najgorszego gatunku. Wielokrotnie ktoś mnie okradł lub skopał na ulicy. Gdy spojrzałem kiedyś w lustro, nie poznałem siebie. Siwy zarost, blada, ziemista cera, mętny wzrok... - wspomina.
Pić zaczął już na studiach na Wydziale Wokalno-Aktorskim w Akademii Muzycznej w Łodzi (1987 - 1992). Alkohol dawał przyjemność i odprężenie. Białecki był błyskotliwym, piekielnie zdolnym studentem. Uczelnię skończył z oceną bardzo dobrą.
- Już na III roku zostałem solistą Teatru Muzycznego. Zaczęły się trasy zagraniczne: Hiszpania, Portugalia, Norwegia, Belgia, Luksemburg, Rosja... Zarabiałem świetnie. Za jedno wyjście na scenę dostawałem tyle, co w kraju przez miesiąc. Rozpiłem się na dobre. Zamykałem się w pokojach hotelowych i samotnie upijałem drogimi trunkami. Zawsze byłem wtedy sam. Nie chciałem, żeby ktoś zobaczył, co się dzieje i powiedział - o, patrzcie - taki artysta, a chla tyle gorzały! Dlaczego piłem? Początkowo z tęsknoty za rodziną, żoną, dzieckiem. A później już nie mogłem przestać - mówi Lesław Białecki.
POGOTOWIE ZAMIAST KONCERTU
- Przed jednym z występów w Austrii straciłem przytomność. Zabrało mnie pogotowie - opowiada artysta. - Śpiewałem wtedy w takich przedstawieniach Andrew Lloyda Webera, jak "The Phantom of the Opera" i "Cats", a także w "My Fair Lady". Reżyserem był bardzo fajny i zdolny gość z Kalifornii - Darryl Robinson. Ale w końcu i on stracił cierpliwość. Musiałem wtedy wypić pół litra gorzały przed występem, żeby dojść do siebie po kacu. Paradoksalnie im więcej piłem, tym byłem trzeźwiejszy. Wzrosła tolerancja na alkohol. Kiedy i drugi raz zawaliłem przedstawienie, Darryl poprosił mnie, żebym sam odszedł. Wkrótce musiałem się też zwolnić z Teatru Muzycznego. Byłem już wtedy w separacji z żoną, pojawiły się kłopoty z prawem. Byłem częstym gościem w szpitalu, gdzie mnie odtruwano. Alkohol mieszałem z lekami, żeby dłużej trzymał... Tak było taniej, a ja już nie - miałem ani grosza. O pieniądze błagałem przyjaciół, którzy dla świętego spokoju mi dawali, ale nie chcieli mieć ze mną nic wspólnego. Lekarz powiedział mi, że grozi mi marskość wątroby. I wtedy zrozumiałem, że jestem na samym dnie.
NOWE ZYCIE
- Zgłosiłem się na terapię z innymi alkoholikami. Wiele godzin rozmów, rozmyślań, spotkań, bezsennych nocy. To była długa walka, ale w końcu dałem radę. Nie piję od lat. Obecnie spełniam się wokalnie w zespole złożonym z zawodowych muzyków. Mamy w repertuarze utwory np. Pink Floydów, Sinatry, Nat King Cola czy też przeboje musicalowe. Często ludzie, zamiast tańczyć, po prostu stoją i słuchają. Taka muzyka na weselu? Dziwią się - mówi ze śmiechem Białecki. Na imprezach alkohol leje się strumieniami, ale jego nie ciągnie do kieliszka.
- Wiem, że jestem alkoholikiem i nie mogę pić. Na nowo układam sobie życie z moją narzeczoną Sylwią. Od dwóch lat jesteśmy razem - opowiada Lesław Białecki.
- Staram się pomagać innym. Byłem wiceprezesem Fundacji Serce na Dłoni, a także pełnomocnikiem w zarządzie Polskiego Towarzystwa Osób Niepełnosprawnych. Jeżdżę po Polsce i w szkołach średnich opowiadam swoją historię. Ku przestrodze dla młodzieży.