Wycinek dnia powszedniego
Brak ściśle określonej formuły od lat wyróżnia Kaliskie Spotkania Teatralne spośród innych naszych festiwali. Ich program w dużej mierze kształtuje przypadek. I właściwie trudno powiedzieć - zaleta to, czy wada? Dowiódł tego właśnie kolejny siedemnasty festiwal. Nie dlatego jednak, iżby obrodził w wydarzenia artystyczne wysokiej rangi, ujawnił ciekawe tendencje, odkrył nowe nazwiska aktorów, reżyserów, scenografów. Nie, bynajmniej. Jeśli bowiem pojawiły się w Kaliszu tego roku wydarzenia, to jakby z trudem i raczej dzięki przeciętności kontekstu niż obiektywnej wartości. Jeśli z kolei dostrzegano "nowe twarze'", to z rzadka i tylko właściwie wśród młodzieży aktorskiej. A przecież zaledwie kilka lat temu był festiwal kaliski prawdziwą "wylęgarnią" talentów - "młodych zdolnych", którym udało się w naszym teatrze dokonać czegoś istotnego. Choć prawda, że na krótko. Brak nowych nazwisk wśród reżyserów i scenografów okazał się tego roku w Kaliszu szczególnie dotkliwy - nadal nic nie zapowiada pokoleniowej "zmiany warty" w naszym teatrze...
Pora powiedzieć otwarcie, że XVII Kaliskie Spotkania Teatralne wypadły pod względem artystycznym blado. Widownia śledziła je cierpliwie przez wszystkie popołudnia i wieczory - głównie dla znanych i popularnych aktorów. Natomiast nie dopisała prasa, obserwatorzy radia i TV. A szkoda. Bo był to festiwal w jakiś sposób interesujący. Wręcz - modelowy. Potwierdził nie najlepsze opinie i diagnozy na temat stanu polskiej reżyserii, dramaturgii współczesnej (prezentowało ją 7 teatrów), scenografii. Pokazał - poprzez dość przypadkowy dobór repertuaru - wycinek dnia powszedniego naszego teatru. To, czym karmi on widza na co dzień, nie od święta. To, czemu znak jakości - okazjonalne etykietki nie przysługują. To, co - rzecz istotna - w naszym życiu teatralnym przeważa i najczęściej nie przechodzi złotymi zgłoskami do annałów.
Ubiegłego roku znalazły się w Kaliszu przedstawienia m.in.: Swinarskiego, Dejmka, Skuszanki, Wajdy. A wśród nich - "Wyzwolenie". Tego roku natomiast pokazano piętnaście przedstawień, z których żadne nie dorównywało najlepszym z poprzedniego festiwalu. Obok Kalisza, Jeleniej Góry, Łodzi, Opola, Tarnowa, Wrocławia wystąpiła Warszawa z pięcioma spektaklami : "Wcześniakiem" Redlińskiego (T. na Woli), "Zapomnieć o Herostratesie" Gorina (T. Nowy), "Zeszłego lata w Czulimsku" Wampiłowa (T. Polski), "Nocą trybad" Enquista (T. Powszechny) ; "Cervantesem" Szajny (T. Studio). Ten mały festiwal stołecznych scen dał widowni możliwość obejrzenia wybitnych i znanych aktorów w nie najlepszych na ogół rolach (poza kilkoma wyjątkami, które uwzględnił werdykt jury) i w nie najlepszych przedstawieniach. Dał też możliwość stwierdzenia iż to, co najciekawsze nie zawsze rodzi się w Warszawie..., iż nie należy pochopnie odrzucać tego, co powstaje na tzw. prowincji.
W kaliskim przeglądzie przeważały spektakle ostatniego sezonu, ponadto było kilka z poprzednich i jeden autentycznie premierowy: "Dzień dobry i do widzenia" - gospodarzy. Tak więc o każdym było już co nieco wiadomo - recenzowano je na łamach prasy i w szeptanej krytyce. Otóż z zapisanymi lub krążącymi tylko ustnie opiniami trudno było się niejeden raz zgodzić. Najjaskrawszym przykładem tego stała się prezentacja "Słonia" Kopkowa nagrodzonego "Srebrna. Łódką" (przyjęła ją gorąco kaliska widownia a pominęło całkowicie jury), Andrzej Kondratiuk, reżyser "Słonia" w Teatrze Powszechnym, poświęcił tekst sztuki dla wywołania doraźnych aluzji, budzących nieokiełznaną radość widowni. Płaska i zwulgaryzowana interpretacja tekstu i tak niezbyt wysokiej rangi, aczkolwiek dobrego i celnego w swoim rodzaju, szła w parze z obliczoną na zewnętrzne efekciarstwo grą aktorską. Wiódł w niej prym Moczałkin - Roman Kłosowski, który nie przepuścił ani jednej okazji do zrobienia wątpliwego dowcipu.
Nielojalność reżysera wobec tekstu inny nieco charakter miała w przedstawieniu "Zeszłego lata w Czulimsku" (stało się ono mimowolnie argumentem przeciwko prezentowaniu na festiwalach spektakli długo eksploatowanych, ze zmianami w obsadzie). Anna Minkiewicz pozbawiła dramat Wampiłowa wszelkich kulturowych - społecznych, politycznych, historycznych - wyznaczników. Sprowadziła sztukę do postaci melodramatu o uczuciach miłosnych "w ogóle". Zaś "w ogóle" znaczy akurat w wypadku tej literatury tyle dokładnie, co - "nic". Stąd aktorzy grający od sceny do sceny, stąd zawieszony w próżni tekst (pomogła w tym nieudana scenografia Marka Lewandowskiego), stąd bezowocne wysiłki wypełnienia postaci psychologiczną treścią. Prawdziwą postać dała właściwie tylko Krystyna Królówna jako Kaszkina, inni wykonawcy nie wyszli poza pustą zewnętrzność słów i gestów.
Jeszcze jedna inscenizacja współczesnej sztuki radzieckiej, "Zapomnieć o Herostratesie", różniła się od poprzednich dbałością z jaką reżyser starał się przekazać porządek znaczeń pierwowzoru, ale raziła jednocześnie słabym aktorstwem i scenografią, które w ogóle odbierały chęć śledzenia scenicznej akcji.
O "Ślepcach" Maeterlincka można było niedawno przeczytać pozytywne sądy na łamach "Życia Warszawy" i "Literatury", gdzie reklamowano je jako kolejny sukces jeleniogórskiego Teatru im. Norwida. Widziałam to przedstawienie dwukrotnie - w siedzibie oraz na festiwalu - i wydaje mi się, że jego walory wokalno-muzyczne nie powinny piszących zwalniać z obowiązku stawiania pytań o zasadność reżyserskiej propozycji oraz jej ostateczny efekt. Nie tylko muzyczny ale i myślowy. A ten można uznać za wątpliwy i tandetny. Wedle sobie tylko znanej zasady reżyser inkrustował teks i Maeterlincka zapożyczeniami muzycznymi (w tym "Bogurodzica") i literackimi z (jak podaje program) : Wergiliusza, Kartezjusza. Dantego, Mickiewicza, Nietzschego, Tuwima, Picassa, które prawdopodobnie miały uczynić spektakl uniwersalnym i "pojemnym interpretacyjnie". A uczyniły - w sprzężeniu z pretensjonalną scenografią w stylu "blue jeans" - wybrakowaną odbitkę awangardowych przedstawień studenckich sprzed kilku lat, z których pomysły czerpano tu "hojną ręką", tyle że z zastosowaniem był kłopot...
Zatrzymałam się nad tymi czterema przedstawieniami nie tylko po to, by wyliczać ich cienie. Także dlatego, że są one charakterystyczne dla całego festiwalu. Skupiają wady i zalety, które odnaleźć można było w innych prezentacjach. Obserwowaliśmy więc podczas jedenastu dni kaliskiego festiwalu niejeden przykład nadmiaru reżyserskiej inwencji (także w opolskich "Emigrantach" ogołoconych z istotnych problemów i wątków pierwowzoru, w "Przepraszam, czy tu biją?" Piwowskiego i Smożewskiego, pozornie bogatym inscenizacyjnie a rozdrobnionym w pustych efektach). A z drugiej strony dowody braku inwencji, bezradności, nieporadności, niefachowości (np. "Wcześniak" Teatru na Woli).
Korzystnie wypadły więc na tym tle przedstawienia zrealizowane z kulturą i sprawnością zawodową: "Tato, tato, sprawa sie rypła" Latki (reż. Maria Straszewska, T. im. Bogusławskiego w Kaliszu), "Egzamin" Gawlika (reż. Wojciech Pilarski, T. Nowy w Łodzi), "Grzegorz Dandin" Moliera (reż. Piotr Piaskowski, T. im. Kochanowskiego w Opolu). Oraz - z różnych powodów - jeszcze trzy inne przedstawienia, które godziłoby się właściwie nazwać wydarzeniami festiwalu.
"Noc trybad" była prawdziwym popisem aktorskim Wojciecha Pszoniaka, Anny Seniuk i Ewy Dałkowskiej, która rozwija swój talent w Teatrze Powszechnym z roli na rolę. "Kartoteka" z Teatru Polskiego we Wrocławiu, której wcześniejszą wersją oglądaliśmy w warszawskim Teatrze Małym, była dla odmiany popisem reżyserskim (choć charakteryzowała się też aktorstwem znakomitym: Zdzisława Kozienia jako Bohatera oraz Jadwigi Skupnik - Tłustej Kobiety). Tadeusz Minc dowiódł tym przedstawieniem, iż dramat Różewicza nadal może być przez nasz teatr wykorzystywany jako utwór ze wszech miar aktualny, pozwalający nawiązać z widownią dialog serio o naszym rodowodzie historycznym i poczuciu narodowej tożsamości.
Wreszcie "Cervantes" Szajny był manifestacją teatru, który znaczenia buduje głównie środkami plastycznymi, obraz przekładając nad słowo. To zaś, dla mnie osobiście, mocno trąciło tautologią wobec działań aktorów i najzwyklejszą... grafomanią. Opisywał już "Carvantesa" na naszych łamach Grzegorz Sinko, analizując sztukę Szajny - odsyłam więc czytelnika do tego artykułu (nr 5/1977).
Większość nagród przyznano na tym festiwalu aktorom. Nie przez przypadek. Bowiem ról zasługujących na uwagę było rzeczywiście wiele. Zarówno w udanych jak i w złych przedstawieniach. Nieraz wbrew całemu scenicznemu kontekstowi aktorzy potrafili obronić prawdę swoich postaci (np. Stanisława Celińska i Jan Matyjaszkiewicz we "Wcześniaku"). Potrafili też zaznaczyć ciekawie drobne nawet epizody (Wojciech Machnicki i Adam Ferency we "Wcześniaku", Łukasz Pijewski w "Przepraszam, czy tu biją?", Aleksandra Hofman w "Ślepcach", Celina Klimczakówna i Sławomir Misiurewicz w "Egzaminie"). Pojawiła się też grupa obiecującej młodzieży aktorskiej: Andrzej Grabowski (Belus w "Przeprapraszam, czy tu biją?"), Marlena Miarczyńska (Józek w sztuce Latki), Bożena Rogalska (Angelika w "Grzegorzu Dandin"), Krystyna Wiśniewska (Miłosierna) Tomasz Radecki (Grilo) w "Historii o Miłosiernej" w teatrze jeleniogórskim. I to był bodaj najbardziej optymistyczny akcent kaliskiej imprezy.