Artykuły

"Boguduchawinni" cieszą ucho dialogami

"Boguduchawinni" w reż. Krzysztofa Galosa w Teatrze im. Siemaszkowej w Rzeszowie. Pisze Sabina Lewicka w portalu Towarzystwa Wzajemnej Innowacji.

"Boguduchawinni" w reżyserii Krzysztofa Galosa to sztuka, na którą warto stracić wieczór. Od stycznia grana jest w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie.

"Boguduchawinni", Beata Zarębianka i Robert Chodur. Zdj. Marcin Żminkowski, archiwum Teatru.

Tragikomedia "Boguduchawinni" dramaturga Adama Słowika, który debiutował jako współautor libretta do musicalu "nic nie może wiecznie trw@ć" w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, pokazuje, że tego co ważne, jak w życiu, należy szukać na marginesach opowiadanej historii. Przydługawy początek przedstawienia utrzymany w klimacie sielanki, mimo dużej dawki humoru, może nie zanudzić jedynie widza gustującego w niekończących się serialach. Wtedy to na scenie poznajemy państwa Raczków - Zbyszka (Robert Chodur) i Elę (Beata Zarembianka) oraz ich sąsiadów Wiktora i Martynikę Orłowski (Marek Urbański i Katarzyna Bieniek). Początek płynnie rozwija się w imprezę sąsiedzką. Dużo tu jest wszystkiego, ale najmniej treści.

Akcja nabiera jakiegokolwiek tępa dopiero wtedy, gdy pojawia się Filip (Mateusz Mikoś) - syn pana Raczka z pierwszego małżeństwa. Wtedy też zaczyna się dramat i ujawnia sens sztuki "Boguduchawinni". Gdyby nie Filip, sztuka mniej lub bardziej dotyczyłaby tego, jak bawią się dorośli, kiedy dzieci śpią. I nawet uwikłanie czwórki bohaterów w sytuacje trudne, czasem wstydliwe, jest jedynie dramatem ludzi zmuszonych ponosić konsekwencje za dokonane wybory, jest dramatem każdego, kto chce zjeść ciastko i mieć ciastko.

Przeglądając program do sztuki ma się wrażenie, że "Boguduchawinnych" należy odczytywać przez pryzmat historii i polityki rozliczeniowej odwołującej się do niejasnego pojęcia "sumienia". I tak oczywiście można zrobić, skupiając się na osobach najczęściej pojawiających się na scenie. Zle zabawne perypetie dwóch małżeństw to i tak tylko tło dla dylematów Filipa, który pojawia się po to, by pokazać, jakie problemy zamiata się pod dywan. Postać Filipa jest przeszkodą, którą wszyscy pragnął usunąć. Bogu ducha winny Filip ponosi los Ikara z obrazu Pietera Bruegela "Pejzaż z upadkiem Ikara". Podkreśla to pełne sarkazmu déj vu. Zbanalizowanie wszystkiego co się działo w upojeniu alkoholowym sprowadzając do pytania - A pamiętasz, że sikałeś do basenu?

Czwórka małżonków to jak napisałam tylko tło dla Filipa, ale tło znakomite. Nie wiadomo czy kunszt aktorski czy barwność postaci Wiktora grana przez Marka Urbańskiego, a może jedno i drugie, umiejętnie odciąga uwagę od głównego problemu dramatu po to tylko, by zostawić widza zaniepokojonym i skłonić do rozmyślania po spektaklu.

Kreacja Beaty Zarębianki budzi mimowolnie pytanie - czy tak dobrze zagrała rolę, czy też widz widzi to, co chcę zobaczyć? Ela początkowo wydaje się wprost wyjęta z przebrzydłych paszkwili na temat miłości romantycznych. Odpycha, by zaraz potem pokazać kobietę, którą uwiera maska i gra. Gra którą musi, choć nie chce, toczyć z małżonkiem.

Katarzyna Bieniek kapitalnie zagrała quasi rozpacz Martyniki spowodowaną tym, że dziewczyna zwyczajnie się upiła. Trzeba zobaczyć doskonałe tło, jakie tworzy dla Filipa czwórka aktorów, pośmiać się lekkością metafory życia jako ciągłej imprezy. I pocieszyć ucho dialogami niewymuszonymi, naturalnymi i pełnymi komizmu. Ale to zapewne zasługa oczytania w klasykach debiutującego autora "Boguduchawinnych". Do tego fantastyczna muzyka (Lana Del Rey - Born To Die, Massive Attack - Angel), która nie podnosi widzów z siedzeń, mimo dość długiego (110min), jak dla młodego widza, przedstawienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji