Artykuły

Gorin w Krakowie

Świat, skonstruowany przez Gorina w "Domu, który zbudował Jonathan Swift", nie jest świa­tem samoistnym. Jego realność zależy od bohatera tytułowego. Innymi słowy: jest to własny świat Swifta, stający się rzeczy­wistym tylko wtedy, gdy Swift umie weń wciągnąć innych. Przede wszystkim zaś widzów. Z czego wynika, że chcąc realizo­wać sztukę Gorina, trzeba mieć aktora, który potrafi przekonać publiczność o prawdziwości sce­nicznego świata.

Takiego aktora zabrakło w krakowskim przedstawieniu.

Swift Tadeusza Malaka nie miał w sobie siły i sugestywności kreatora. Nie potrafił także nadać swojej postaci i innych cech - nawet tych najistotniejszych - którymi obdarzył bohatera Gorin. Swift sceniczny nie był owym buntownikiem-maksymalistą, któ­ry właściwie nie zgadza się na nic, co kryje się pod pojęciem "człowiek". Milczenie Swifta, sta­nowiące w dramacie sprawę naj­ważniejszą, w teatrze było puste, oznaczało jedynie brak słów. Nie skłaniało do zastanawiania się o czym bohater tak milczy upar­cie. Zaś walka Swifta z Yahoo-sami straciła swój wymiar ogól­niejszy; nie była to wojna geniu­sza zdolnego stworzyć sobie własne "środowisko naturalne" - przeciw małości, która usiłu­je wedrzeć się do zatrzaśniętej przed nią rzeczywistości. W spektaklu wojna ta przerodziła się w bliskie codziennemu do­świadczeniu zmagania niepokor­nego pisarza, bardzo kłopotliwe­go dla otoczenia.

Skoro nie ma dostatecznie su­gestywnego stwórcy świata sce­nicznego - spektakl rozpada się na szereg, zrobionych sprawnie lub mniej sprawnie, oddzielnych scenek.

Jedną z najlepszych była sek­wencja o Rudym Konstablu (Je­rzy Fedorowicz) i jego uczłowie­czeniu, którego dokonuje Ktoś (Marek Kalita). Jerzy Fedoro­wicz przejmująco zagrał przej­ście od rozchichotanej głupio niewiary do obezwładniającego przerażenia samym sobą. Szko­da tylko, że w spektaklu, który oglądałam, pointę zepsuły typo­wo techniczne niezręczności sy­tuacyjne i wobec tego śmierć Rudego Konstabla nie była efektem tak mocnym, jak powinna. Przyciągały uwagę sceny, w których pojawiała się dwójka najlepszych aktorów przedstawienia: Andrzej Kozak - przewrotny Patryk i Magda Jarosz - bezwzględna Esther, udająca szczebotliwą damulkę. Natomiast cał­kowicie pogrzebano fenomenalną historię Olbrzyma Glooma (Mar­cin Sosnowski). Nie zagrana właściwie, powiedziana nieefek­townie - przeszła bez żadnego wrażenia.

Wydaje się, że sam reżyser, Adolf Weltschek, zrozumiał, iż sztuka się rozłazi, przeobraża się w łańcuch skeczów; usiłował bo­wiem spoić ją leitmotivem - piosenką błazna z "Króla Leara". W tekście mówi się o śpiewają­cym błaźnie, który spaceruje po ogrodzie, lecz w przedstawieniu postać ta (Bolesław Brzozowski) pełni rolę wyraźnie oddzielone­go od akcji komentatora. Tea­tralność, umowność widoczna jest od początku (okrzyki Mieszczan z widowni, składany nóż, któ­rym zabija się Gloom), ale bła­zen podkreśla ją najdobitniej. Skutek jest taki, że świat Swifta traci całą swą wagę i sens. Prze­cież właśnie stopniowe odkrywa­nie owej teatralności jest moto­rem akcji dramatu, zaś całko­wite jej obnażenie stanowi isto­tę brutalności finału. A po co krzyczeć w zakończeniu, że wszystko było tylko grą, jeśli się o tym publiczność od początku informuje?

Scenografia prawdziwych prze­cież mistrzów, czyli Lidii Minticz i Jerzego Skarżyńskiego, spra­wiała tym razem wrażenie po­dobnie niespójnej, jak cały spek­takl. Pokój Swifta, obwieszony draperiami, nie zdawał się ani domem rzeczywistym, ani fan­tastycznym terenem fantastycz­nych zdarzeń, ani wreszcie tea­trem w teatrze. Było, oczywiście, kilka ładnych pomysłów: roz­świetlające się okienko do ogro­du, oko opatrzności nad otwie­rającym się w głębi sceny srebr­nym tunelem, którym odchodzą w finale aktorzy. Ale te poje­dyncze efekty nie stworzyły at­mosfery domu, który zbudował Jonathan Swift.

Wydaje się, jakby twórcy pre­miery pogubili się w dramacie Gorina. A przede wszystkim nie zdołali znaleźć środków teatral­nych, które oddałyby zarówno całe bogactwo tej sztuki, jak i jej niezwykle przecież konsekwentną intelektualną konstrukcję. Reży­ser na plan pierwszy wysunął formę, ową uwodzicielską i zwodniczą, jak się okazało, te­atralną sztuczność - która u Go­rina tylko przekazuje treści naj­ważniejsze, ale sama taką tre­ścią nie jest. Bowiem sens dra­matu polega nie na tym, że pro­wadzono grę, lecz na tym, kto ją prowadził i dlaczego. I jestem całkowicie pewna, że zamiarem Gorina nie było wygłoszenie sentencji, do której właściwie sprowadza się istota krakowskie­go spektaklu - a mianowicie, że świat jest teatrem, a ludzie aktorami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji