...Wesoła stypa
Który to już Gomrowicz? Który "Ślub"? A po co, dlaczego? Jak wielu innych i ja sam zadawałem sobie takie pytania. Czy mostek kapitański liniowca m/s "Współczesny" walcząc o nowy image ceny, w trosce o przyciągnięcie szerokiej widowni steruje we właściwym kierunku? Tak, miałem wątpliwości. Po obejrzeniu premierowego spektaklu "Ślubu" w reżyserii Andrzeja Makowieckiego jestem znacznie spokojniejszy. Bałem się, przyznaję, że znów zgodne z ostatnią konwencją pokazywania tego tekstu Gombrowicza zostanie on poddany zabiegom aktualizacji historyczno-politycznej, że powstanie kolejna aluzyjna inscenizacja. Na szczęście, podobnie jak w przypadku kantorowskiego "krzesła", źle odczytałem intencje i motywacje. Rzeczywistość, w której rozgrywa się przedstawienie jest neutralna geograficznie. Świat, pokazywany przez Makowieckiego (za Gombrowiczem) jest światem formy, a nie śmietniskiem doraźności. Człowiek nie dyskutuje, nie walczy, nie roztrząsa tego, co doń przychodzi, co obce, dane przez świat czy innych gladiatorów życia. Bohater Gombrowicza zmaga się z tym, co sam kreuje, z własną "gębą", zapałem teatralnego pokazywania i wyobrażania własnego "ja". Ten, zaiste tragiczny, bohater próbuje wszak uratować siebie, zagubionego w lustrzanym labiryncie własnych i cudzych oczekiwań i projekcji. Bez ściągawki, bez planu, bez nici Ariadny dwudziestowieczny Tezeusz, szukając ratunku w autoironii czy dystansie gubi się, plącze, błąka i beznadziejnie przegrywa. "Ślub" we Współczesnym to bardzo smutna sztuka, choć na widowni często wybucha śmiech - ku czemu zresztą nie brak uzasadnionych powodów. Niektóre sceny są wyraźnie rodzajowe, postaci ustawione w kabaretowym mundurku. Makowiecki, mam wrażenie, świadomie pozwolił jednak na przerysowania, na szarże niektórym aktorom. Zyskują oni doraźną sympatię widzów, powodując irytację i żachnięcia teatralnych malkontentów, takich, co to "Ślub" niejeden przerabiali. Broniłbym tego komediowo-farsowego nastroju (pod warunkiem utrzymania dyscypliny wewnętrznej wykonawców i dopracowania scen zbiorowych). Przekonałem się doń, gdyż nie jest dominujący w tej inscenizacji. Stosowną przeciwwagą jest bowiem postać Henryka - głównego bohatera. To on przykuwa uwagę, on jest najważniejszy, jego walkę i rozdarcie obserwujemy siedząc wygodnie w fotelach. Krzysztof Kuliński, podejrzewam, oddał się wygraniu swego Henryka z determinacją i zapamiętaniem. Zaufanie reżysera i wysiłek aktora opłaciły się całkowicie. W moim odczuciu jest to pierwsza prawdziwa rola Kulińskiego. Skok na głęboką wodę się udał. Porzućcie obawy i pójdźcie na ten "Ślub". To naprawdę jest wesoła stypa.