Artykuły

Ballada o świętym pijaku, jego mocy, wędrówce i cudach, jego kochance i ich impresario

Na początku i na końcu w dramatach Friela jest zawsze Ballybeg. Ballybeg w pobliżu Donnegal Town. Miejsce, gdzie chrześcijańs­two spotyka się z żywym jeszcze pogańskim kultem. Krajobraz, tło sztuki Friela ewokuje rzeczywistość podszytą mitem, historią świętą. Topografia "Uzdrowiciela" odpowiada schematowi ewan­gelicznego pierwowzoru. Frank jak Chrystus wędruje po obrze­żach, prowincji, małych wioskach i miasteczkach, z dala od met­ropolii, by wreszcie dotrzeć do miejsca mu przeznaczonego. Jezus uzdrawiał i nauczał w Kafarnaum,Gadarze, Cezarei Filipowej. I była jeszcze Betsaida, Arymatea, Betania, Sychar, Enon... Ludzie z prowincji uświęcają najbliższą okolicę. Święci, prorocy rodzą się i umierają w sąsiedztwie. "U nas nie, ale w sąsiedniej wsi. Blisko." Tak mówią, tak wierzą.

Pamiętam jedną z pierwszych lekcji religii w małej wiejskiej szkół­ce gdzieś w Galicji. Katecheta spytał nas: "Czy wiecie, gdzie urodził się Pan Jezus? W Ołpinach! Nie, dalej - w Olszynach. To były Joniny, leżą za lasem, nikt tam nie jeździ... Czermna? Święcany? Ja wiem - Pan Jezus urodził się w mieście. W którym? W Jaśle. Nie, na pewno w Tarnowie. Byłem tam z tatą autobu­sem". Galicyjskie wioski też mają swoją egzotykę, może tę samą, która ukryta została w nazwach celtyckich wiosek. Aberarder. Aberayron, Llangranog, Llangurig, Abergorlech, Abergynolwyn. Llandefeilog, Llanerchymedd, Aberhosan, Aberporth..."

Irlandzkie, walijskie, szkockie wioski zagubione na prowincji: wiedzie przez nie droga krzyżowa przedziwnej trupy - wiecznie pijanego samozwańczego uzdrowiciela, jego kochanki i ich impresaria.

Francis Hardy przypomina trochę Jańcia Wodnika. Grace - dziewczynę, w której oczach zalęgły się robaki. Teddy - Stygmę. Friel kreuje własnych bohaterów i akcesoria realizmu magiczne­go, jak Kolski. I ma swoje Maconndo.

"Kinlochbervie, Inverbervie, Irwerdruie, Irwergordon, Badachroo, Kinlochewe, Ballantrae, Irwerkeithing, Cawdor, Kirkconnel, Plaidi, Kirkinner."

To stacje drogi krzyżowej, szlak katastrof, biedy i złudnych trium­fów. W Kinlochbervie - narodziło się martwe dziecko Grace, w Llanbethian w hrabstwie Glanorganshire Frank uzdrowił wszys­tkich dziesięciu widzów jego pokazu, Ballybeg w pobliżu Donne­gal Town, w którym jego los się wypełnił. Wszystkie zdają się być takie same. Albo tylko podobne, jak historie ewangelistów. "Uzdrowiciel" Friela to sztuka skomponowana z trzech monodramów. Miejsce, w którym bohaterowie mówią, jest za każdym razem identyczne. Scena, którą zapełniają tylko puste krzesła, przypo­mina jedną ze świetlic, gdzie występował Fenomenalny Francis Hardy, ale można ją interpretować jako czyściec, poczekalnię jeszcze z tego świata, konieczną przed przejściem w inny wy­miar.

Przed pojawieniem się każdej postaci wysoko po szynach zamon­towanych na suficie przemieszcza się metalowa rura. Ruch tub-kominów nie wydaje się mieć żadnego symbolicznego znaczenia. Reżyser traktuje rury ze światełkiem reflektora w środku czysto technicznie, jako przedmioty uruchamiające monolog aktora, poruszające się zamiast niego. To także rodzaj mechanicznego, zgrzytliwego refrenu, spojenia dla trzech opowieści. Przejazd maszynerii wzmaga za każdym razem inscenizacyjny chłód, szuka, a potem zamyka postać w kręgu światła. Miejsce zawsze pozostaje to samo, ale zmieniają się sytuacje monologów. Opo­wieść Franka (Andrzej Hudziak) przypomina bardziej zbyt szcze­rą spowiedź, wyznanie w obecności kompanów w barze. Grace (Lidia Duda) zwierza się swojemu psychoanalitykowi, gra przed nim opanowanie i efekty kuracji, udaje, że pogodziła się już z przeszłością. Z kolei Teddy (Zbigniew Ruciński) zachowuje się jak na występie, stroi sobie żarty, jest pewny siebie, czaruje publiczność wyreżyserowaną sztucznością - wydaje się, że mówi tylko to, co chce powiedzieć. Dopiero w finale przedstawienia Katarzyny Deszcz okazuje się, że mówcy Friela są martwi, przemawiają do nas z zaświatów. To duchy powrotne. Badrallach. Kilmore, Llanfaethlu, Llanfechell, Kincardine, Kinross. Loughcarron. Loughegelly..." "Uzdrowiciela" raczej słucha się niż ogląda. Tajemnicę tej sztuki odkryć można tylko w słowach, śledząc wykluczające się kolejne warianty opowieści, ukazujące te same zdarzenia z innej per­spektywy. Trudno dociec, jak było naprawdę, bo Frank czasem zmyśla lub świadomie kłamie, ale przecież może kłamać i Grace, i Teddy. Friel zostawia otwarte furtki. Zwraca uwagę realność przywoływanych przez aktorów obra­zów, niezwykła plastyczna moc języka Friela, przegadanie insce­nizacyjne mogłoby go tylko zniszczyć, przeszkodzić sile jego oddziaływania. Czeka się z dreszczem na finał tej opowieści, na wyjaśnienie tego, co naprawdę stało się z Frankiem tamtej wrześ­niowej nocy w gospodzie w Ballybeg.

Tajemniczo brzmiące nazwy są niczym magiczne zaklęcia przy­wołujące umarłe światy. Postacie Friela egzystują jak duchy - żyją przeszłością, wspomnieniem, zamykają się w rozpamiętywaniu. Grace Dudy ma w sobie tajoną z trudem nerwowość, zacięty, zdesperowany wyraz twarzy kobiety po przejściach, jest oschła, wypalona cierpieniem. Lidia Duda przełamuje stereotyp: inaczej wyobrażamy sobie szaloną dziewczynę z dobrego domu, która rzuciła wszystko, żeby dzielić z nim nędzę i tułaczkę. Przypomina bardziej oschłą, kostyczną nauczycielkę. Do jej interpretacji po­staci publiczność przekonuje się stopniowo. Zbigniew Ruciński, który na scenie pojawia się jako trzeci, auto­matycznie kupuje sobie publiczność, zjednuje jej przychylność dla, zdawałoby się, "czarnego charakteru". Teddy - prostak i ladaco, okazuje się po prostu dobrym, mądrym i czułym człowie­kiem (odbiera poród Grace). Dojrzewa w ramach swego monolo­gu, w finale jest już zupełnie kimś innym. Wraz z widzami nieocze­kiwanie odkrywa, że kochał Grace. To on zrozumie najwięcej, że dla niego, za takich jak on umarł Frank. Znakomita rola. I wreszcie Andrzej Hudziak w mało z pozoru efektownej, bladej kreacji Franka. Wyciszony, schowany. Pozbawiony jakiejkolwiek charyzmy. Trudno uwierzyć, że ten człowiek czarował chorych, dlaczego za nim poszli Grace i Teddy. Broniłbym tej roli. Z Hudziakiem zrosło się już trochę emploi nawiedzonego mistyka, natchnionego proroka, może szaleńca. Aktor nie musi już grać takich postaci, on jest z nimi kojarzony automatycznie. Wydaje się, że Hudziak akurat w tej roli nie chce uciekać od takich skojarzeń. Niepozorność, banalność Franka w spektaklu Kata­rzyny Deszcz musi mylić widza, tak jak zmyliła Grace i Teddiego. Wędrownego uzdrowiciela nurtuje pytanie o moc, którą rozporzą­dza. Pije, żeby pokonać strach przed brakiem odpowiedzi na pytanie kim jest. Artystą? Prorokiem? Hochsztaplerem? Hardy zwątpił w swoje posłannictwo. Ludzie przychodząc do niego przyznawali się do własnej bezsilności, przychodzili bez nadziei, bez wiary, przychodzili raczej po to, by ją wykluczyć, "aby raz na zawsze wykreślić tę ostateczną, niemożliwą szansę, aby przypie­czętować swój ból". I wiedzieli, że on też wie. Świat, który przemierza cudotwórca Friela, jest skarlały, ludzie już nie świętują, już w nic nie wierzą. Tylko w Ballybeg, w Irlandii jest inaczej. Ludzie są inni, poddani władzy tajemniczego boga o imie­niu Lugh, jest w nich coś pierwotnego, to "dzicy, nieokrzesani ludzie", jak powie o nich barman w gospodzie, ostrzegając Franka przed niebezpieczeństwem. Tylko tam czeka się na cud, ofiara jest możliwa. Fenomenalny Francis Hardy składa więc ofiarę z samego siebie, bo pierwszy raz poczuł, że ktoś go potrzebuje, że ktoś w niego wierzy. Tytuł sztuki w oryginale brzmi "Faith Healer". Właśnie "faith" - czyli wiara. Trzeba wierzyć, jak czterej prości drwale z Ballybeg, którzy przyszli prosić o uzdrowienie ich kolegi na wózku, sparaliżowanego McGarveya. Tajemnica daru posiadanego przez Franka znajduje swoje rozwiązanie: leczył, mógł wyleczyć tylko tych, którzy nie wierzyli w niego. Wobec cudu prawdziwej wiary pozostaje jedynie powtórzenie Chrystusowego aktu. Oczyszczenie przez śmierć.

Za powierzchowną bezdusznością, zimnem i dystansem przed­stawienia Starego Teatru kryje się ogień, pokłady innego odczu­wania, innej logiki, innych pragnień. Dlatego symboliczne otwar­cie tunelu, drzwi do jasności, przez które zejdzie ze sceny "święty pijak", sekwencja wieńcząca spektakl, pochodzi jakby z innego stylistycznie teatru, w pierwszej chwili wydaje się zgrzytem w pre­cyzyjnie wymyślonym kształcie widowiska. Dopiero po jakimś czasie dociera do nas, jak bardzo była konieczna. "Aberrader, Kinlochbervie, Aberayron, Kinlochbervie, Irwergordon, Kinlochbervie... Ballybeg."

Gdzieś na świecie muszą być wrota prowadzące na tamtą stronę, gdzieś musi być Ballybeg.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji