Entliczek pentliczek
"Entliczek pentliczek, czerwony stoliczek, na kogo wypadnie, na tego bęc" - powtarzają bawiące się na podwórku maluchy. Ta niezbyt mądra wyliczanka w ustach szamana mogłaby nabrać magicznej mocy. Wszystko zależy od tego kto i jak wypowiada nawet na pozór bezsensowne słowa.
W "Uzdrowicielu" Briana Friela - sztuce przygotowanej przez Katarzynę Deszcz na scenie Starego Teatru, bohaterowie powtarzają o wiele bardziej tajemnicze zaklęcia. "Aberarder, Aberayron, Llangranog, Llangurig..." - to nazwy szkockich i walijskich miejscowości, bliskie duszy
tytułowego Uzdrowiciela. Jeździ on ze swoją kochanką Grace i impresariem Teddy'em, dając cudotwórcze seanse, tylko sporadycznie kończące się wyleczeniem pacjentów.
O brudnych wiejskich świetlicach, o alkoholizmie Uzdrowiciela, o bezpłodności kochanki i martwym, urodzonym w ciężarówce niemowlęciu możemy dowiedzieć się z monologów aktorów, którzy stojąc samotnie na scenie opowiadają swoje historie, będące zarazem dziejami Uzdrowiciela. Na każdego z nich spływa snop światła, padającego z zawieszonych u sufitu, przez scenografkę Annę Sekułę, tub. Powstaje w ten sposób świetlne więzienie - najpiękniejszy efekt spektaklu. Cóż z tego, kiedy i on zostaje zburzony, gdyż aktorzy bez jakiejkolwiek logicznej konsekwencji, opuszczają je, błądząc po zagraconej krzesłami scenie. Szybko kończy się magia, a zaczyna "entliczek pentliczek".
Gadające głowy niczym w publicystycznych programach telewizyjnych usypiają widzów monotonnym rytmem, pozbawionym emocji, choć przecież mowa tu o uczuciach. Jedynie Zbigniew Ruciński, grający "hollywoodzkiego", roztańczonego menedżera, ożywia trochę senną atmosferę.
Nawet interesujący wątek Uzdrowiciela który jest nie tyle wiejskim cudotwórcą co artystą, uprawiającym swą sztukę z potrzeby serca, nie został przez Andrzeja Hudziaka zupełnie wygrany. Aktor, który potrafi sprawiać, iż po publiczności przechodzą dreszcze (patrz "Kalkwerk" Krystiana Lupy),wypowiada swe zaklęcia beznamiętnie.
Ponieważ na scenie kompletnie nic się nie dzieje, zamykam oczy i usiłuję poddać się rytmowi słów. Wyobrażam sobie, że siedzę w miękkim fotelu, a nie na twardym krześle w sali im. H. Modrzejewskiej, piję herbatę i słucham teatru polskiego radia. Jednak nawet to nie jest możliwe, gdyż spojówki drażnią unoszące się nad sceną kłęby dymu.
- Co by zrobić, żeby publiczność nie zasnęła już na samym wstępie - zastanawiali się pewnie twórcy przedstawienia.
- Proszę państwa, dajmy trochę dymu - wpadł na odkrywczy pomysł któryś z artystów. No i zadymili! Entliczek pentliczek...