Moje nieolśnienie
Zazdroszczę starszemu koledze. Wystarczy mu porównawcza lektura tekstu, garść wiadomości o najogólniej rzecz biorąc, pozytywnym autorze, wystarczy, iż zobaczy przedstawienie podpisane przez reżysera, o którym wie, że zdolny, a nawet utalentowany i zaraz już może się każdą jego robotą zachwycić.
Przypuszczam, że starszego kolegę olśni więc także ostatnia prezentacja dużej sceny Teatru Polskiego. Autor wszak społecznie postępowy, a reżyser - artystyczny szef przedsiębiorstwa. Zachwycić się wypada, a nawet należy.
Żeby wszystko było jasne. Tekst przeczytałem. Mogę więc - błyskając erudycją - stwierdzić, że Sean O'Casey był pisarzem i Irlandczykiem, z czego w sposób jednoznaczny wynika: autor "Kukuryku" buł przede wszystkim dramaturgiem, ale pisał po angielsku.
Sean O'Casey był na pewno twórcą wybitnym. Jego wielkość (czy tylko "wybitność") zasadza się jednak na tym głównie, że w odróżnieniu od swych starszych (Shaw, czy Vilde) i młodszych rodaków, do końca pozostał bardzo irlandzki. W "regionalności" (nie regionalizmie) pisarza, także jego słabość. Jest mniej (niż GBS na przykład) uniwersalny. W "Szkarłatnym pyle" chociażby: bardzo zabawnie pokpiwa z dystyngowanych Anglików z ich kwadratowo dystyngowanym buttlerem na czele, śmieszy nas licytacją starożytności rodów i klanów. Mniej angażują najgorętsze nawet kwestie o wielkości Irlandii. Także wówczas gdy bardzo pięknie mówi je Andrzej Wilk.
Konfrontacja literatury i sceny. Cóż z tego, że w didaskaliach, w autorskich supozycjach, znaleźć można te czy inne rozwiązania sceniczne Piotra Paradowskiego. Autorskie uwagi zawsze są tylko propozycjami, nigdy "obligiem", a poza tym trzeba je i zobaczyć i pokazać. Biję więc brawo inscenizatorowi za konkretyzację takich choćby "rekwizytów" jak krowa czy walec. Biję brawo reżyserowi za aktorską stronę przedstawienia, w którym byli rzecz jasna protagoniści i komparsi, ale nikt, na najdalszym nawet planie, nie przeszkadzał niedowładem środków. Powiem więcej: dość żywiołowo (śmiechem) reagowałem na sceniczne słowo i działanie, gorąco i szczerze biłem brawo, a przecież jednak się nie olśniłem. Niełatwo znaleźć przyczynę - jeśli już, nie z kręgu zastrzeżeń wymiernych. Po prostu zabrakło mi jakby "iskry", szerszego oddechu, nieuchwytnego "esprit" czyli "polotu", które każe zaangażować się do końca, a nawet wybaczyć drobniejsze "wypadki".
Nie dostrzegłem w tym widowisku bardziej generalnych potknięć. Może ich zresztą nie było. Chwalę więc Paradowskiego - reżysera i za pomysły i za rytmy widowiska. Chwalę monumentalną, a zabawną przez to scenografię Lidii i Jerzego Skarżyńskich, która - dodatkowo - ogrywała przyrodzone warunki dużej sceny. Chwalę współtworzącą nastrój muzykę Zbigniewa Piotrowskiego oraz (tym razem komponujący się i z literaturą i z inscenizacją) ruch
sceniczny - dzieło Janusza Pieczuro. Chwalę aktorów. Ostrego, groteskowego, także w ruchu, Andrzeja Mrozka (Bazyli Stoke) i komediowego tylko, ściszonego nieco Igora Przegrodzkiego (Cyryl Poges). Chwalę wszystkie panie. Seksowną temperamentną i sprawną aktorsko Ewę Lejczakównę (Avril), demonstrującą nowe i spore możliwości Annę Koławską (Suzan) a także kostiumem opiętą pod szyję ale przecież nie mniej atrakcyjną i apetyczną Halinę Śmielę (Cloyne). Chwalę - po raz drugi - Andrzeja Wilka (O'Dempsey) i Janusza Peszka (O'Killigain), choć u obu - za wolą reżysera - wolałbym widzieć więcej "charakterystyczności". Chwalę precyzyjnie zrobiony epizod Zdzisława Kozienia (Ksiądz Kanonik), a także prace aktorskie Andrzeja Wojaczka (Pierwszy robotnik), Cezarego Kussyka (Drugi robotnik), Leszka Niedzielskiego (Pocztmistrz) i Jerzego Z. Nowaka (Korneliusz). Przede wszystkim jednak chwalę niezwykle zabawnego w swej śmiertelnej powadze Andrzeja Polkowskiego (Barney).
A mimo tej obrzydliwej chwalby czegoś mi przecież zabrakło. Nie wydaje mi się, by było to szczytowe osiągnięcie teatru w ostatnim sezonie. Nie wydaje mi się też, iż jest to życiowe dzieło nowego kierownika artystycznego tej sceny.