Żyć szeptem
Polska kultura ochoczo żywi się zjawiskami i wartościami, które w Związku Radzieckim jeszcze parę lat temu objęte były polityczną klątwą. Temu coraz powszechniejszemu zainteresowaniu nieraz towarzyszy zdumienie: jak to było możliwe, że tyle wspaniałych dzieł skazano na nieistnienie? Jednocześnie kolejne pokolenia Polaków wychowywały się w przekonaniu, że wszystko co "tam" powstało, musiało być naznaczone piętnem sztampy i sztuczności.
Stosunkowo najmniejszą dawką nieufności obdarzono teatr radziecki. O tym, że lata 20. przyniosły w tej dziedzinie wspaniałe osiągnięcia nie trzeba nikogo, kto choćby trochę interesuje się teatrem, przekonywać. To właśnie w porewolucyjnej Rosji nowe idee społeczne zgodziły się ze zmianami w estetyce teatru, z nowym myśleniem o roli tej sztuki w życiu publicznym. Wtedy jeszcze artystami nie dyrygowano, nikomu nie grożono więzieniem, katorgą, śmiercią...
Najwięcej emocji i zainteresowania wzbudzał teatr Wsiewołoda Meyerholda, którego idee szybko znalazły zwolenników w Europie. To właśnie ten wybitny reżyser i teoretyk odkrył Nikołaja Robertowicza Erdmana dramaturga, który obecnie świeci triumfy także na polskich scenach. W ostatni poniedziałek kwietnia, dzięki Teatrowi Telewizji, miliony widzów mogły po raz pierwszy zetknąć się z twórczością tego pisarza. Kazimierz Kutz w znakomity sposób wyreżyserował "Samobójcę". Dobra to okazja, by przybliżyć sylwetkę Erdmana, wpisać ją w historię, ujawnić kilka mało znanych faktów.
Erdman miał zaledwie dwadzieścia dwa lata, gdy zjawił się u Meyerholda z debiutancką sztuką "Mandat", która szybko została przyjęta do realizacji. Meyerhold ujrzał w tym młodzieńcu spadkobiercę tradycji Gogola i Suchowo-Kobylina. Zaprosił go na pierwszą próbę czytaną, przedstawił zespołowi. Erast Garin, odtwórca głównej roli w moskiewskim "Mandacie", po latach wspominał: "Elegancki młody człowiek ukłonił się wytwornie, z wielką rezerwą. Ubrany zgodnie z ówczesną modą: spodnie wąziutkie u dołu, rozszerzające się w pasie, marynarka opięta w talii i rozkloszowana u dołu. Moda NEP-u miała w sobie coś z błazenady. Okazało się, że autor Mandatu obdarzony jest szczególną zdolnością czytania własnych utworów. Przez charakterystyczną dla niego beznamiętną narrację przebijała ironia wysublimowanego intelektu (...) Meyerhold niezwykle uważnie wsłuchiwał się w sposób czytania autora, w charakterystykę jego rytmów. Stało się to dla reżysera podstawą pracy ze wszystkimi wykonawcami".
Sukces przeszedł najśmielsze oczekiwania. W kwietnia 1925 roku stało się jasne, że teatrowi przybył znakomity komediopisarz, perfekcyjnie czujący prawidła sceny. "Mandat" przez długi czas grany był prawie codziennie, uświetnił także jubileusz pięciolecia istnienia Teatru im. Meyerholda. Potem wystawiano go też w innych miastach Związku Radzieckiego.
Publiczność czekała na nowe utwory. Niecierpliwił się również Meyerhold. "Drogi Nikołaju Robertowiczu - pisał w liście do Erdmana w maju 1927 - jeżeli nie przestał Pan kochać nasz teatr, niech nas Pan ratuje: proszę dostarczyć Swoją sztukę możliwie najszybciej. Daję słowo, iż rozpocznę pracę nad nią natychmiast jak tylko ją od Pana - otrzymam".
Erdman tłumaczył swą opieszałość kłopotami zdrowotnym, przecież jednak pod koniec roku 1928 Państwowy Teatr im. Meyerholda zawarł umowę z Erdmanem. Zespół otrzymał jednak sztukę dopiero dwa lata później. Meyerhold był zachwycony nowym dziełem. Ostro rzucił się do pracy, lecz do premiery nie doszło. Na próbę generalną "Samobójcy", bo o tej sztuce tu mowa, przybyła niespodziewanie jakaś komisja. Wydano oficjalny zakaz grania "Samobójcy". Polityka niszczenia kultury radzieckiej, prowadzona przez Kaganowicza przynosiła złowieszcza rezultaty. Na nic się zdało, że wcześniej twórczość Erdmana spotkała się z życzliwą uwagą Anatola Łunaczarskiego, a potem Konstanty Stanisławski który także chciał wystawić "Samobójcę" szukał wsparcia u samego Stalina. W tej sytuacji także listy Bułhakowa nie mogły przynieść żadnego skutku, skoro i on odsunięty został od życia publicznego. Erdmana zaś czekała zsyłka...
Talent autora "Samobójcy" nigdy się w pełni nie rozwinął. Pozostały po nim tylko te dwie wspomniane sztuki, kilka scenariuszy filmowych (m.in. był współscenarzystą filmów Grigorija Aleksandrowa: "Świat się śmieje" i "Wołga, Wołga"), drobne prace adaptacyjne, dokonywane w latach 60. w Teatrze na Tagance. Mimo że przeżył kilka "odwilży" (zmarł w roku 1970) nigdy nie doczekał się uznania, ani nawet druku swych sztuk. Zanim zaczęto go wystawiać we własnym kraju (bez przeszkód - od roku 1987), jego sztuki dotarły do teatrów zachodnioeuropejskich. Mała to pociecha, skoro pisarski los Erdmana jest dowodem na to, jak skutecznie można zabić w człowieku talent i życiową energię.
Biografia i losy utworów Erdmana mogłyby posłużyć jako aneks do wielkich procesów rewindykacyjnych, jakie teraz toczą się na łamach prasy i w dyskusjach publicznych w Związku Radzieckim. Łatwo tu wykazać, co się wydarzyło, jak wielkie zmiany zaszły między rokiem 1925 i 1930. Z pozycji polskiego obserwatora ważne jest coś jeszcze: Erdman, gotując się do napisania "Samobójcy" nie mógł wiedzieć, że jego trud jest daremny. "Mandat" ciągle był grany, a reakcje prasy i krytyki były więcej niż pochlebne. Przecież jednak porównanie tych sztuk, tylko pozornie wyglądających na bliźniacze, ujawnia odmienną perspektywę patrzenia na rzeczywistość, inaczej ukazuje szanse jednostki, narażonej na unifikujący wpływ polityki. "Mandat" odczytywany był jako sztuka obnażająca słabość i anachroniczność mieszczaństwa, które politykę NEP-u chciałoby traktować jako szansę restytucji starego porządku. Te tęsknoty są niemiłosiernie wykpione, a polityczna mimikra jaką prezentuje Gulaczkin, główny bohater sztuki wcale nie musiała drażnić ówczesnych decydentów i propagandzistów radzieckich. Z pewnego punktu widzenia można nawet przyjąć, że satyryczne ostrze Erdmanowskiej komedii dobrze służyło rewolucyjnym celom, które zakładały w okresie "narastającej walki klasowej" przede wszystkim demaskację podwalin zlikwidowanego ustroju. Przywoływany tu już Erast Garin pisał: "Meyerholdowi udało się stworzyć w spektaklu coś w rodzaju terrarium w celu zademonstrowania osobliwości przyziemnego świata mieszczańskiego. Prostota scenografii, lakoniczność metod demaskowania zmaterializowanego mieszczaństwa dawała możność prześledzenia zachowania się tych stworów ziemnowodnych w warunkach naturalnych, nie ograniczonych ramami terrarium". To dopiero dzisiaj, może właśnie przede wszystkim w warunkach polskich chcemy widzieć tę sztukę w szerszej perspektywie interpretacyjnej.
Moskiewska publiczność ponoć aż 250 razy wybuchała śmiechem w trakcie trwania spektaklu. Musiał to jednak być śmiech kompensujący rozmaite napięcia i stresy: zapewne i wówczas czytelny był mechanizm strachu, powodujący bohaterami sztuki. A to nie mogło się podobać później wykonawcom polityki Stalina. To, co wtedy jeszcze można było oficjalnie uznać za sztukę służącą rewolucji, potem nią być przestawało.
"Samobójca" już wątpliwości nie przynosił. Podsiekalnikow to nie Gulaczkin. Satyryczna chłosta nikogo i niczego nie omija. W tym przypadku żadna wierna tekstowi inscenizacja nie mogła zatrzymać się tylko na karykaturalnym sportretowaniu przedstawicieli zdeklasowanych stanów: inteligenta, popa czy handlarza mięsem. Poza tym, co najbardziej zdumiewa, gdy zdać sobie sprawę z doniosłości problematyki i "Mandatu", i "Samobójcy", Erdman napisał farsy, bo taki jest przecież gatunkowy kościec tych sztuk. Można więc zaryzykować tezę, że głupota i absurdalność zachowań Erdmanowskich bohaterów była pewnym gatunkowym wymogiem, i na pewno nie można interpretować tego zabiegu jako politycznej deklaracji pisarza. Przyjrzyjmy się dokładniej tej galerii postaci, a zobaczymy, że nie tylko żyją w absurdzie i wewnętrznym chaosie, ale i świat zewnętrzny, ten, który wdziera się z ulicy, o którym się mówi i którego wszyscy panicznie się boją zapewne nie jest ogrodem szczęśliwości. I jeszcze jedno - swoista złośliwość Erdmana polega na tym, że nie stosował taryfy ulgowej wobec tych, którzy w sztuce deklarują się jako apologeci nowej władzy, a jednocześnie przecież żadnej dydaktycznej tezy w to nie wpisywał.
Współczesna lektura "Samobójcy" nawet gdy zlekceważyć świadomość czasu historycznego, w jakim sztuka powstała, jawi się jako bezlitosny akt oskarżenia przeciwko systemowi, który pozbawia człowieka elementarnych praw. Farsowe odwrócenie relacji życie-śmierć (Podsiekalnikowowi oferuje się prawo do śmierci, a nie do życia) jest zamysłem w swej prostocie genialnym, a przez to z farsy (w sensie gatunku) przeistacza się ta sztuka w dramat; określenie "tragikomedia", jak sądzę, nie tłumaczy dostatecznie wymowy dzieła.
Trudno o sztukę bardziej zjadliwą i drapieżniejszą. I wcale nie, zadecydował o tym język ezopowy", jak to na ogół w takich przypadkach bywa. Podsiekalnikow w finale sztuki wygłasza znamienne słowa: "Chciałem tak niewiele. Zostawcie sobie wasze wielkie osiągnięcia, wasze wielkie zdobycze. A mnie dajcie tylko spokojne życie, przyzwoitą pensję"; On chce przeżyć, "całe swoje życie szeptem". To że jest to niemożliwe, stanowi o jego klęsce. Jest małym człowieczkiem, i takim chciałby pozostać. Jak wielu, jak miliony...
W moim przekonaniu sztuki Nikołaja Erdmana są tzw. samograjami. Sprawia to znakomity żywy dialog, pełen humoru i zabawnych gier słownych. Mówiąc z pewną przesadą, one na scenie nie mogą się nie udać. Postacie, nawet te drugoplanowe, są wyraziste, stanowiąc dla aktorów wdzięczny materiał. Reżyserowi zaś niejako "same" układają się kolejne wydarzenia, piętrzą się farsowe gagi i niespodziewane zmiany kierunku akcji. Jest tu też pole do popisu dla scenografa, choreografa, kompozytora. Tak to wygląda teoretycznie, praktyka - nie zawsze potwierdza te, zdawałoby się oczywiste prawdy. Pierwsze inscenizacje "Samobójcy", autorstwa Jerzego Jarockiego, dokonane najpierw ze studentami krakowskiej PWST, a potem w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, choć w sumie udane, przecież pozostawiły pewien niedosyt. Mistrzowsko wyrysowane sceny zbiorowe (bankiet!), świetna scenografia Zofii de Ines Lewczuk, która z domu Podsiekalnikowa stworzyła labirynt, odbierający jego mieszkańcom poczucie bezpieczeństwa, nie stanowiły jeszcze o wymowie spektaklu, która w znacznym stopniu zależy od aktora grającego Siemiona Siemionowicza. Zarówno młodziutki Krzysztof Gadacz, jak i Krzysztof Kuliński, za bardzo, w moim odczuciu, tkwili w farsie, nie umiejąc w dostatecznym stopniu wyakcentować wewnętrznego dramatu Podsiekalnikowa, czyniąc zeń bezwolną marionetkę, przedmiot a nie podmiot manipulacji.
W wybornej sytuacji znalazł się Kazimierz Kutz w spektaklu telewizyjnym. Obsadził w głównej roli Janusza Gajosa, który jeszcze raz potwierdził, że jest w tej chwili najlepszym polskim aktorem swego pokolenia. Jego Podsiekalnikow był, moim zdaniem, kreacją idealnie trafiającą w centrum problematyki Erdmanowskiej - to był właśnie człowiek pragnący "żyć szeptem", i w swym nieszczęściu miotający się między poczuciem zidiocenia, pijackim buntem i bezdenną rozpaczą.
Kutz swym popisowym spektaklem, zdaje się, zamknął na jakiś czas Erdmanowską kartę na polskich scenach. Któż bowiem zechce teraz równać do tej inscenizacji? No, chyba że działająca komisja Związku Pisarzy ZSRR, powołana do zbadania spuścizny literackiej Erdmana dokona jakichś rewelacyjnych odkryć. Póki co, istnieje przekonanie, że inna sztuka Erdmana, "Posiedzenie w sprawie śmiechu", bezpowrotnie przepadła.