Groch z kapustą, z nogą tłustą
"Widnokrąg" Wiesława Myśliwskiego rzucał na kolana. "Requiem dla Gospodyni", jego najnowszy dramat o ginących tradycjach polskiej wsi, wystawiony przez Kazimierza Dejmka w Teatrze Narodowym, przynosi wielkie rozczarowanie. Diagnoza jest niezwykle trafna, ale nagromadzenie literackich stereotypów oraz koturnowo grane role sprawiły, że obaj twórcy ponoszą artystyczną porażkę.
Już sam tytuł wprowadza fałszywy, "literacki" ton w świat prostych, wiejskich ludzi. To tak jakby okrasić dramat zmarłej Gospodyni i jej rodziny podniosłymi tonami Mozarta. Tymczasem, gdy wieś nie chce przyjść na mary, bo Gospodarz nie postawił wódki, słyszymy: "Ból zbiera się nad światem i coraz gorzej boli". Uwznioślenia rażą, zwłaszcza gdy wspomnieć poprzedni dramat Myśliwskiego, "Drzewo". Jego metaforyka wyrastała w naturalny sposób ze zwykłych sytuacji chłopskich bohaterów, surowych, ale pięknych. Ewangeliczne odniesienia i prostotę podkreślał Kazimierz Dejmek w prapremierowej realizacji.
W "Requiem" wdał się niestety w teatralne stylizacje, które mają ten sam feler, co wzniosły tytuł. Czy jednak miał wyjście, skoro autor kazał zwykłemu wiejskiemu parobkowi, Bolesiowi, udźwignąć ciężar całej polskiej klasyki? Myśliwski broni się, co prawda, przed porównaniami "Requiem" z "Weselem" i "Dziadami", ale Boleś niczym Guślarz rozmawia z duchem Gospodyni i jak Chochoł sprasza na czuwanie przypadkowych turystów. Jakby piętrowych konstrukcji nie było dość, w roli Bolesia wystąpił Łukasz Lewandowski, kropka w kropkę podobny do Tadeusza Fijewskiego, aktora słynącego z chłopskich ról. Tyle że Fijewski nie musiał silić się na prawdziwą wiejską szorstkość, gdy tymczasem Lewandowski nienaturalną wymową tuszuje brzmiący aksamitnie głos. A ciało gnie w karkołomnych pozycjach niczym stylizowane na średniowieczną rzeźbę postacie z Dejmkowskiego "Żywota Józefa".
Jak reżyserski autocytat wypada również rozegrana w konwencji szopki scena z turystami. Dejmek wyreżyserował ją statycznie, koturnowo. A przecież miał materiał na współczesną groteskę - ubeka przebranego w patriotyczny mundur, Sybiraka rozczytanego w św. Augustynie, słodką idiotkę zapatrzoną w telewizyjne reklamy, natchnionego ekologa. Te postaci u Dejmka są martwe jak kukły. Chyba tylko po to, by osłabić dramaturgię reżyser usunął z tekstu najmocniejsze fragmenty - pobicie Weronki przez narzeczonego, postać biznesmena mafioza oraz amfetaminę z dialogu discopolowych muzykantów. Pozostawił jednak sekwencje godne słuchowiska "W Jezioranach": "Są tak wrażliwe jakby motorem ich życia była nieustanna trwoga". To o nietoperzach. Dobrze wypada pełen godności Gospodarz Janusza Zakrzeńskiego, choć w jego ustach słowa "Lubiłaś za życia kaszankę", nabierają posmaku parodii. Najbardziej krwistą postacią jest Weronka Ewy Konstancji Bułhak. Pod maską wiejskiej chamki, rozwydrzonej, tańczącej na stole, biorącej narkotyki na imprezach disco polo - kryje się dramat kobiety, która zmarnuje życie w zabitej wiosce, u boku wiecznie pijanego męża. "Nawet prochów nie mam czasu wziąć, bo muszę świnie nakarmić" - krzyczy zrozpaczona. Szkoda, że tylko tyle możemy oczekiwać po pierwszej polskiej prapremierze w ciągu trzech lat działalności odbudowanego Teatru Narodowego.