Dla kogo - Requiem?
Obserwowanie manewrów krytyki teatralnej bywa zjawiskiem pouczającym, ale niekiedy także zabawnym. Zabawnym, rzecz prosta, tylko dla postronnego obserwatora. Teatry, niestety, z takich ćwiczeń nie wychodzą na ogół zwycięsko. Zaatakowane, nawet nonsensownie, ulegają presji tego, co zwykło przywdziewać maskę tzw. opinii publicznej; usiłują jednać sobie przyjaciół. Jakże niebaczne!
Przed paru laty zdarzyło się to we Wrocławiu. Młodym ludziom wychowanym na eseistyce Jana Kotta naraził się teatr Rotbauma: że nienowoczesny. Mistrz zjechał "Annę Kareninę" czy "Hamleta", zrobił to jak zwykle urzekająco, recenzję czytało się z przyjemnością. Z taką samą przyjemnością, z jaką oglądało się przedstawienia Rotbauma. Po prostu obok jednej sztuki - teatralnej - pojawiła się sztuka druga - pisania. Ale ta druga ma pewną charakterystyczną cechę: pobudza naśladowców. Wyroili się więc recenzenci z osobistymi pretensjami. Zjadliwi, a jakże, szyderczy, z pasją rozprawiający o piekielnej nudzie, staroświecczyźnie, braku koncepcji współczesnej i o paru innych jeszcze rzeczownikach i przymiotnikach pojawiających się najczęściej w artykułach Kotta. Nikt już tego nie sprawdzał z przedstawieniem, myślę, że pracowano raczej systemem fiszek sporządzanych z artykułów profesora. Tętno krytyki istotnie się podwyższyło, jej poziom niebezpiecznie poszybował w przestworza. A teatr zmarniał, jako że Kott na następne przedstawienia już nie przyjechał i nie napisał inaczej.
Jakikolwiek był efekt tej imprezy, trzeba jej przyznać przynajmniej ambicje literackie. Może nawet zbyt literackie. Bo gdy teatr poddał się zrezygnowany, one także wygasły natychmiast, w sposób podejrzany. Wygasły we Wrocławiu. Ale, jak się okazuje, nie wszędzie. Ich cechą charakterystyczną był instynkt stadny. Zjawisko, powiedziałby ktoś, prowincjonalne. Powiedziałby dziś, w roku 1962, bardzo naiwnie. Przypomniałem sobie Wrocław czytając ostatnie numery tygodników warszawskich. Ludzie inni, sprawa inna, ale instynkty i temperamenty te same. Bardzo prowincjonalnie zabrzmiało podzwonne dla Faulknera i jego "Requiem", które, z pasją wybijali pp. Koenig, Wirth i Wolicki.
Dlaczego, o tym za chwilę; trzeba jeszcze ustalić różnice. Krytycy wrocławscy, w nie najlepszym dla takiego pisania okresie, upominali się o nowoczesność, jakakolwiek by tam ona była, przeciwstawiali się - jakkolwiek by to robili, oglądając sumiennie przedstawienia czy nie - konwencjonalności artystycznej i intelektualnej, w tym co pisali, chcieli być nonkonformistami. Jak powiedziałem, mieli ambicje. Dobre czy złe, ale to zawsze trzeba ocenić. Chociażby kosztem teatru. Nie chcę powiedzieć, że recenzenci warszawscy z ambicji są wyzuci. Jest to wszakże ambicja nowego typu. Drastyczniej: ambicja konformistyczna. Warto raz w roku powiedzieć: nie. A tu okazja, jak się patrzy. Faulkner, czyli popłuczyny z Dostojewskiego (Wirth). Burżuazja amerykańska - fe! Prostytutki, półprostytutki i alkoholicy - a chrońże nas Panie Boże od podobnych miazmatów! A jeszcze jedyna postać reprezentująca wzniosłe moralizatorstwo autora (Wolicki) zupełnie w przedstawieniu nie wyszła. Wszystko więc złe i niepotrzebne, brzmi werdykt. A przecież żeby być konsekwentnym, należałoby się cieszyć z tej ostatniej porażki. Płaskość Faulknera została zdemaskowana ostatecznie! Stał się wreszcie: "Tak właśnie banalny, jak banalna jest zawsze w teatrze propedeutyka filozofii (!!?) oderwana od jednego i niepowtarzalnego klimatu stworzonego przez artystę'' (Wolicki). Bogu chwała, Faulkner jeszcze artystą jest. Może ocaleje. Wszystkie pretensje miały jednak pewną podbudówkę, cóż, że dla każdego inną, skoro wnioski wypływały, żenująco podobne. Pewne zachwianie sensu przy takiej operacji logicznej nie budzi już dziś u nikogo zdziwienia. Wirth przez pół artykułu spierał się, że "Requiem" tragedią nie jest. Koenig uznał, że teatr przekształcił tragedię Faulknera w "płaski kicz moralizatorski". A wreszcie Wolicki odkrył, że w Polsce banałem jest to wszystko, co "w obcym nam klimacie, w obcej nam kulturze innej półkuli i innej formacji" - mogłoby być chyba interesujące? Ciekawe spostrzeżenie. Z którego wynikać powinno, że u nas powszednią i banalną rzeczą jest zamykanie dziewcząt w domach publicznych, natomiast w Ameryce
podobne obyczaje wywołałyby szok. Niestety, niestety, jest na odwrót. A w całej nagonce sporządzonej okazyjnie, i lekko tylko przysłoniętej argumentami filozoficzno-moralno-estetycznymi, chodziło, jak się zdaje, po prostu o znalezienie przysłowiowego kija, który jest w dyskusjach kulturalnych instrumentem nader pożytecznym i który ludzie świadomi i bywali mają zawsze pod ręką; dopasowany, oczywiście, do własnych możliwości. Wybrałem się, z czym ta miał... Powieść Faulknera zaadaptował dla sceny Albert Camus. I przedstawił swoją teoretyczną koncepcję, której wyjątki przedrukowano w programie. Napisał, że widzi w "Requiem" tragedię współczesną. U Faulknera "postaci są współczesne, a jednak w zasięgu tego samego losu, który miażdżył Elektrę i Orestesa". Myślę, że przed paru laty niejeden z naszych zaciekłych dziś recenzentów napisałby o "farsie amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości" albo o "zjadliwej satyrze na burżuazję amerykańską". Słusznie czy niesłusznie wystąpiłby z koncepcją własną. Napisałby jeszcze o prostym człowieku, którego perypetie sceniczne napełniają wstrętem i obrzydzeniem. Byłoby w tym nieco demagogii, ale Camus zapewne dyskusji by nie podjął. W końcu każdy może myśleć, co mu się podoba, a myśli przytoczone dowodziłyby pewnego dążenia do oryginalności, za wszelką cenę, u myślącego. Takie rzeczy trzeba cenić. Śmieszne i prowincjonalne wydaje się natomiast podważanie. Śmieszna i prowincjonalna jest dyskusja z interpretacją a nie z tekstem. I osądzanie tekstu na podstawie czyjejkolwiek interpretacji. Osądzanie w tonacji najwyższej - jak w parodystycznej "Jaskini filozofów" Herberta. "Dramat Faulknera jest więc w samej rzeczy sztuką psychologiczno-obyczajową o wątpliwej pretensji filozoficznej" (Wirth). Pierwsza część twierdzenia jest bardzo rozsądna, druga, niestety, przez tegoż autora została Faulknerowi wmówiona w olbrzymim i zawiłym wywodzie. Ponieważ Camusowskiej adaptacji Faulknera nie sposób w mieście prowincjonalnym traktować bez "pretensji filozoficznej". Nie sposób jej rozumieć taką, jaką jest, trzeba szukać, "jaką mogłaby być". Na miarę oczywiście własnych wyobrażeń o wielkości obydwóch pisarzy.
Sprawa nie warta byłaby jednego wiersza druku, gdyby nie atmosfera, jaka wokół niej powstała. Z jednej strony sensacji publicznej: o przedstawieniu mówi się jak o rzeczy zakazanej i oficjalnie potępianej; bardzo zabawna rola przypadła autorom artykułów. Z drugiej strony: lękliwość i podminowanie środowiska artystycznego. Jeszcze jeden zamach na jego swobody; zorganizowany przez wszystkie tygodniki kulturalne; jednomyślny (za tym słowem ukrywa się dziś raczej podejrzenie j e d n e j myśli, a nie jedności myśli). Tymczasem sytuacja wydaje się prymitywniejsza, a zglajchszaltowanie sadów co najwyżej wynikiem bezradności, swoistego snobizmu (mówi się już o tym: antysnobizm) i kokieterii. Manewry trwa, tyle że wyszkolenie bywa tutaj odwrotnie proporcjonalne do zdolności bojowej. Na prawdziwą wojnę zapowiedź nie najlepsza, ale jak zwykle polska i ułańska.
Przyjęcie Faulknera stało się bardzo podobne do tego, jakim powitano sztuki Sartre'a. Myślę o "Muchach" i "Więźniach z Altony", bodajże tylko "Ladacznica" zrobiła karierę, ale to dzięki swej profesji konwencjonalnej. Sartre okazał się "nudnym Niemcem", Faulkner mizernym dostojewszczykiem. Obydwóm brak jest ogłady, aby mogli być przyjmowani w snobistycznym towarzystwie nadwiślańskim, które chętnie trawi Anouilha albo Giraudoux. Jeśli ktokolwiek powie inaczej albo więcej, staje się natychmiast "pretensjonalnym filozofem", bo przecież gdzie indziej jak tutaj bezpretensjonalnym być nie można. Metoda na pewno zdrowa, wzmagająca apetyt i dobre samopoczucie. Ale to zdrowie jest przerażające.
Camus nie napisał nic więcej niż Faulkner. I myślę, że zrozumiał to Markuszewski w "Ateneum". Głosy przedrukowane w programie niekoniecznie świadczą o solidaryzowaniu się teatru, a już najmniej o "lansowaniu" jakiejś koncepcji. A zresztą tragedia współczesna nie musi szukać odnośników w tradycji greckiej. Aby wywołać poczucie tragiczności wystarczy zmusić dziś człowieka do zdjęcia maski. W "Requiem" te maski spadają jedna po drugiej. Temple Drake, Stevens, Nancy. Ale przecież także adwokat, także gubernator. Pani domu okazuje się prostytutka, a służąca jej byłą koleżanką; mąż - alkoholik; służąca - morderczyni dziecka, ale matka - istotna sprawczyni zabójstwa. To jest szkielet. Odsłania się w powolnym, trochę melodramatycznym toku przedstawienia. Jedynym interesującym pytaniem jest jednak: dlaczego się odsłania. Jaki mechanizm wytrąca tym ludziom jedyną ich broń: maskę. W tym można by Faulknera porównywać z Dostojewskim, a jego bohaterów ze Stawroginem. Ale maska Stawrogina pozostaje do końca, do "Spowiedzi"; rysują się na niej coraz głębsze bruzdy, lecz nic nie potrafi jej zedrzeć. Faulkner, a za nim Camus, tropi mechanizm moralny i psychiczny, który niszczy maskę. Temple nie czyni swojej spowiedzi nad białą kartką, papieru jak Stawrogin. Zdaje sobie sprawę, że spowiedź jest beznadziejna i nie uratuje Nancy. Nie czyni więc jej także powodowana ludzkim odruchem litości. Temple jest jednym z tych bohaterów Faulknera, którzy poszukują dna w człowieku: jak daleko można się posunąć w prowokacji. Jest jednym z tych bohaterów Camusa, którzy - jak Kaligula - z chłodną rozwagą podejmują próbę wytrzymałości innych. Oczywiście, ta gra roznamiętnia. I Śląska pokazała stopnie tej namiętności w sposób matematyczny; jest to jedna z nielicznych ról aktorskich ostatniego roku, która zostanie. Śląska otworzyła tą rolą w naszym teatrze pewien specjalny rozdział: ten, który właśnie nie został jeszcze wypełniony przez "Kaligulę". Ten, dla którego wypełniania potrzeba dzisiaj nowej sztuki współczesnej. Wielka prowokacja rozgrywa się w klimacie melodramatu. I tragedią nie jest to, że stara Murzynka umiera za winę swojej pani. Tragizm leży w tym, że takie odkupienie wystarcza wszystkim. Wszystkim poza Temple. Tragedią nowoczesną jest nieuchronność maski. W ostatniej scenie ku Temple wyciągają się ręce wszystkich, by jej na powrót tę maskę podać. Tragiczny jest bunt człowieka i jego bezsens, bunt, który nie prowokuje kary. Rozgrywa się wśród ludzi, którzy do końca zachowają swoją anonimowość i pod niebem, które jest puste. Idąc coraz dalej i dalej nie natrafia się na żaden opór, można godzić się na wszystko, ponieważ poza tym nie ma nic. Przed Antygoną - jeśli mówić językiem dotychczasowych recenzentów - wznosiło się prawo boskie i prawo królewskie, oba równie niewzruszone. Złamanie jednego z nich groziło śmiercią. Temple łamie wszystkie prawa, a na dodatek jeszcze dobre obyczaje i moralność konwencjonalną. I nie znajduje poza nimi nic. Nie ma przebaczenia, ale nie ma i kary. Jest znowu kieliszek whisky podany przez męża. Jest świat martwy. Jest świat tragiczny, ponieważ nie ma z niego ucieczki. Tyle że postawienie alternatywy, próba, należy już tylko do ściganego. Zginie - z nią czy bez niej. Ale ma szansę zginąć tragicznie.
W bohaterce Faulknera jest cały dramat egzystencjalny zaproponowany w twórczości tego pisarza. Jest także w teatrze "Ateneum".