Po wyjściu z Balkonu
"Inaczej sobie tego Geneta wyobrażałam". "Po co Go w ogóle grają?", "O co tu właściwie chodzi?". Takie i tym podobne opinie padały z ust widzów opuszczających teatr po premierze "BALKONU" JEANA GENETA. Można by oczywiście dodać, że były to na pewno sądy ludzi mniej wyrobionych, uczęszczających do teatru rzadko i w tym wypadku stykających się z owym francuskim autorem po raz pierwszy. Ale przecież teatr nie jest z kolei miejscem, w którym gra się jedynie sztuki dla profesjonalistów związanych z teatrem w ten czy inny sposób. Teatr powinien zadowalać przeciętnego widza i jemu bezwzględnie służyć.
Z Genetem jednak sprawa wygląda trochę inaczej. Wydaje się, że do tej pory autor ten nie został, przez swoich współczesnych zrozumiany do końca. Klucz do "Balkonu" wciąż jest jakby nieznany. Światowe realizacje tej sztuki sygnowane tak wybitnymi nazwiskami jak BROOK, STREHLER czy PISCATOR nie spotkały się z aprobatą i życzliwym przyjęciem nawet u samego żyjącego wówczas autora. Możliwe więc, że nie narodził się jeszcze twórca, który wiedziałby jak zagrać "Balkon", najważniejszą sztukę w dramaturgicznym dorobku wybitnego francuskiego pisarza Jeana Geneta.
Spektakl wrocławski przygotował znany już doskonale wrocławianom z innych realizacji, znakomity reżyser TADEUSZ MINC i należało przypuszczać, że przedstawienie firmowane tym nazwiskiem nie będzie niewypałem. Kto więc zawinił, że "Balkon" wystawiony w Teatrze Polskim nie objawił się arcydziełem? Czy trudny autor? Spektakl jest dość nużący, mało czytelny. Przeciętny wiąz odbiera go jako rzecz o trochę wyimaginowanym domu publicznym, w którym klienci bawią się w przebieranki lub też dopatruje się tu jedynie prawdy o ludzkich skłonnościach do perwersji. Ten powierzchowny odbiór sprawia, że taki widz nie bardzo właściwie wie co jest grane. Że pogoń za dostojeństwem, że gra pozorów, że obnażenie fałszu, obalenie mitów, dążenie do wiecznego trwania na piedestale, zredukowanie świata do domu złudzeń, ucieczka od rzeczywistości do własnych, wymyślonych bytów... To już jest lekcja dla nieco zaawansowanych, a przecież także nie mniej znudzonych. Genet w swoim komentarzu do utworu napisał, że "nie trzeba grać tej sztuki tak, jakby byłą satyrą na to czy na tamto. Jest ona gloryfikacją Obrazu i Odbicia, i tak należy ją grać. Tylko wtedy ujawnia się jej wymowa - satyryczna albo i nie satyryczna". Myślę, że we wrocławskim "Balkonie" tego Obrazu i Odbicia, tej dwuznaczności włośnie zabrakło. Na początku spektakl zapowiada się dość efektownie i obiecująco, rzec można niebanalnie. Gdy widownia jeszcze się zapełnia gdy widzowie zerkają z ciekawością na kroczące po nie zasłoniętej kurtyną scenie pensjonariuszki domu publicznego. Później czar powoli pryska, czas zaczyna się coraz bardziej dłużyć, brakuje nerwu, robi się trochę sennie.
Sztuka jest wieloobsadowa, ale trudno wyróżnić kogoś w sposób szczególny. Nie ma tu bowiem ról wybitnych. Najbardziej daje się zapamiętać Krzysztof Bauman jako Komendant Policji. Podoba się też Generał Andrzeja Szopy w scenie z Dziewczyną, a więc z Ewą Kamas. Główne role kobiece natomiast, Irma-Królowa Haliny Skoczyńskiej i Carmen Haliny Rasiakówny wydają się po prostu przegadane.
W całym przedstawieniu można oczywiście znaleźć kilka interesujących obrazów (na takie jest podzielona sztuka), podobnie jak dosłuchać się ciekawych kwestii. Jednym słowem ten kto Geneta nie zna, powinien go na pewno poznać i starać się zrozumieć na swój sposób. Było nie było, jest to w końcu autor jeden z najwybitniejszych, a że niełatwy i wymagający? Na pewno przyjdzie kiedyś czas wielkiego szturmu na "Balkon". A tymczasem starajmy się wejść tam póki nie ma tłoku.