Artykuły

Chłodna Hiszpania

"Don Carlos" w reż. Gianfranco de Bosio w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Jolanta Brózda w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Najnowsza poznańska inscenizacja "Don Carlosa" Verdiego broni się mniej lub bardziej dzielnie. Ale do zwycięstwa jej daleko.

Operze "Don Carlos" - zaliczanej do najdojrzalszych dzieł Giuseppe Verdiego - daleko do widowiskowości podobnej "Nabucco" czy "Aidzie". Jej siła tkwi w postaciach i relacjach między nimi. Jak na operowe standardy, bohaterowie tego dramatu rozgrywającego się w Hiszpanii czasów inkwizycji, bynajmniej nie są papierowi. Ich osobowości, losy, motywacje cechuje dwuznaczność. I każdy jest samotny w swoim rozdarciu. Król Filip to władca niby okrutny, ale i lękający się Wielkiego Inkwizytora. Królowa Elżbieta jest rozdarta między miłość do Don Carlosa a obowiązki władczyni. Księżniczka Eboli - przebiegła i próżna, przez żal za grzechy dojrzewa. Rodrigo de Posa niby lawiruje między wiernością królowi a Don Carlosowi, ale w końcu oddaje życie za tego drugiego. Don Carlos to miłośnik wolności i niewolnik miłości. Z tego poplątania płynie przesłanie: bardzo trudno osądzić człowieka, bo dobro i zło ciągle w nim walczy. Myślę, że najważniejszym zadaniem realizatorów jest zaakcentowanie tej dwuznaczności, co w operowej, verdiowskiej, rysowanej grubą kreską konwencji jest trudnym zadaniem.

Najlepiej wypełnił je Marek Gasztecki. Jego Filip to posągowy władca, przed którym drży lud, ale i człowiek z krwi i kości, budzący współczucie. Gasztecki zintegrował śpiew z tekstem i gestem. Nie dysponuje mocnym głosem, nie czaruje barwą, ale imponuje mądrą, świadomą kreacją. Adam Szerszeń - Rodrigo de Posa ze swym mocnym barytonem jest niezawodny, kiedy wciela się w bojowych, zdecydowanych mężczyzn. Ale zabrakło mu takiego jak u Gaszteckiego niuansowania i spójności. Gościnnie śpiewająca partię Eboli Małgorzata Walewska, kiedy pojawiała się na scenie, zagarniała ją dla siebie. Arię w trzecim akcie zaśpiewała brawurowo, efektownie. Ale czy nie za dużo było w jej kreacji emfazy, egzaltacji? Inni soliści tylko "się obronili". Maria Mitrosz jako Elżbieta, Marek Szymański jako Don Carlos - u nich ekspresja wydobywana siłą zbyt często górowała nad urodą dźwięku.

Jednak największym mankamentem przedstawienia wydał mi się brak głębokiej muzycznej integracji, porozumienia, empatii. W "Don Carlosie" bardzo ważne są ansamble. W nich uwidocznia się plątanina relacji między postaciami, kontrapunktują się ich emocje. A tu? Z nielicznymi wyjątkami (np. duet Rodrigo-Filip z I aktu,) były to sceny odśpiewane "każdy sobie" - bez większych błędów, ale i bez pasji. Gdzie troska o urodę współbrzmiących dźwięków, o frazę, o barwę, o ekspresyjne znaczenie? Orkiestra pod dyrekcją Grzegorza Nowaka też zbyt często popełniała ten grzech.

Od strony reżysersko-scenograficznej nie było to przedstawienie odkrywcze. Czas historyczny został w dekoracjach i kostiumach wyraźnie zasugerowany, ale nie był to rygorystyczny realizm. Ciekawy był pomysł na podzielenie przestrzeni na dwa poziomy, co stworzyło możliwość grania drugim planem i uatrakcyjniło sceny zbiorowe. Pomysł niestety nie został najlepiej wykorzystany. Przez sporą część I aktu na dolnym poziomie nie działo się nic, a z bocznych krzeseł było widać zaplecze sceny. Najbardziej udane były sceny zbiorowe z wkraczającym na sąd nad heretykami królem, kiedy w monotonną czerń nagle wkracza krwawa czerwień - znak inkwizytorskiego sądu, kiedy za dwupoziomową przestrzenią pojawia się trzecia, gdzie oskarżeni są paleni na stosie. Reasumując: otoczenie i ruch sceniczny przez swoją konwencjonalność i statyczność nie przydawały spektaklowi dodatkowych znaczeń, były tylko ozdobnikami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji