Egzekucja /cennego/ wspomnienia
Chcąc zamknąć ten spektakl w jednym słowie, najlepiej byłoby użyć wyrazu "prostota". Określa on zasadę wykorzystania środków wyrazu. Za przykład niech posłuży ostatni epizod: jeden z aktorów wpycha na opustoszałą scenę taczkę i zabiera się do zamiatania zalegających tu suchych liści. Wystarczy znać tytuł przedstawienia, aby ta metafora stała się czytelna. Z takich znaków zbudowana jest niemal cała inscenizacja: tańcząca para jest znakiem prywatki, żałobna pieśń religijna sygnalizuje pogrzeb, zaś spacer po zeschłych liściach - spacer po zeschłych liściach.
Taka bezpośredniość przekazu może być cenna, ale kryje w sobie zagrożenie banalnością. "Prostota" bowiem może oznaczać nie tylko coś niewyszukanego, a trafiającego w sedno, lecz także coś banalnego, uproszczonego, spłyconego. Spektakl Blixy Bargelda zawieszony jest gdzieś pomiędzy tymi możliwościami.
Podstawą scenariusza jest kwestionariusz składający się z pięćdziesięciu pytań. Są to pytania o przeszłość, o wspomnienia; zmuszają ankietowanych do sięgania w głąb pamięci i wydobywania z niej "cennych wspomnień". Pytania dotyczą różnych sfer życia prywatnego; kładą nacisk na wrażenia zmysłowe, które zdaniem Bargelda jako jedyne trwają w nas w stanie czystym, podczas gdy inne wspomnienia nieuchronnie podlegają metaforyzacji - zgodnie z przekonaniem, że każde "przypominanie" jest tworzeniem, jest literaturą. Odpowiedzi poddawane są selekcji i segregacji, by wydobyć kilka podstawowych wątków tematycznych.
Głównym - i w zasadzie jedynym - elementem scenograficznym jest zajmująca całą niemal scenę góra liści. To wspomnienia, pożółkłe od starości i zapomnienia, wydobyte na użytek tej publicznej egzekucji. Metaforę tę uwydatnia sterta zapisanych wspomnieniami kartek, które, odczytywane przez aktorów, sfruwają, odrzucane jedna po drugiej, na podłogę, by zmieszać się z liśćmi. W drugiej części przedstawienia, gdy mowa jest o spacerach po lesie, o zbieraniu kasztanów i grzybów - liście stanowią bardzo dosłowną oprawę plastyczną. Jednocześnie ruch aktorów, któremu towarzyszy szelest liści, buduje najprostszą oprawę muzyczną.
Właśnie wszelkie szmery, szumy, stukoty są ważnym element warstwy muzycznej. Warstwa słowna, rozczłonkowana na pojedyncze wspomnienia, nie tworzy ciągłej konstrukcji, więc muzyczność może pełnić rolę spoiwa. W przedstawieniu Bargelda widać takie staranie, nie udało się go jednak w pełni zrealizować.
Najciekawsza wydaje się muzyczność budowana przez aktorów, zarówno za pośrednictwem ruchów, jak i słów. Zmiany tempa i odgłosy kroków tworzą rytmikę przedstawienia. Z kolei sposób komponowania kwestii buduje napięcie. W scenie drugiej czworo aktorów ustawionych w szpaler chóralnie powtarza słowa "złota polska jesień", tło dla wspomnień pary spacerującej wzdłuż rampy. Po chwili każdy zaczyna mówić coś innego, coraz głośniej, powstaje rozgardiasz dźwięków, które para z przodu próbuje jeszcze przekrzyczeć. Gdy ogólny wrzask sięga szczytu, nagle - cisza, w której finałowy szept "spadająca gwiazda" nabiera mocy krzyku.
Warstwa muzyczna spektaklu budowana jest też przy pomocy instrumentów oraz elektroniki. Blixa Bargeld, usadowiony w głębi sceny, tworzy dźwięki w oparciu o własny głos i możliwości samplera. Tak powstają szmery i pomruki, których zadaniem jest budowanie odpowiedniej atmosfery. Raz będzie to odpowiedniość rozumiana dosłownie (na przykład w drugiej części, gdzie spacerom po lesie towarzyszą dźwięki naśladujące śpiewanie ptaków); bywa też, że odgłosy te nie odsyłają do konkretnego fragmentu rzeczywistości, a jedynie starają się o specyficzny nastrój, który korespondowałby z warstwą tekstową.
W trzeciej części pojawiają się muzycy. Na początku są kapelą towarzyszącą zabawie. Zyskują zatem status postaci scenicznych. Później zostają na scenie tylko po to, by wygrywać motywy muzyczne, a ich obecność staje się zbędna i sztuczna. Dosłowność ilustracji muzycznych (na przykład pieśń Jezu Chryste dla wspomnień z pogrzebu) budowanych przez muzyków drażni i wydaje się niepotrzebnym dodatkiem do tych, które tworzą aktorzy.
Na początku przedstawienia scenę okrywa mrok. Nagle oko latarki rozbłyskuje gdzieś po prawej stronie, skąd dobywa się głos: "Rozmowy na przykład ze starym kubłem do osuszania smoły". Wkrótce światełka latarek rozmnożą się do sześciu i z tych sześciu punktów dobiegać będą wspomnienia z czasów dziecinnych. Towarzyszą temu pomruki Blixy komponowane za pomocą elektroniki. Blixa będzie towarzyszył spektaklowi do końca, przede wszystkim tworząc podkład dźwiękowy. Dopowie też kilka słów, przyłączy się do chóralnych szeptów i śpiewów, wreszcie reagując śmiechem czy ziewaniem, będzie przyglądał się przedstawieniu.
Gdy scena się rozjaśni, naszym oczom ukażą się aktorzy (Iwona Budner, Ewa Kolasińska, Anna Radwan-Gancarczyk, Roman Gancarczyk, Rafał Jędrzejczyk, Radosław Krzyżowski) - wspomnienia nabiorą charakteru bardziej osobistego. Aktorzy są rodzajem medium dla cudzej przeszłości, mimo to tworzą postaci. Nie są to samodzielne byty, ale twory zdecydowanie mniej autonomiczne. W momentach, kiedy ze wspomnień buduje się jakąś fabułę, czy choćby tylko konkretyzuje sytuację sceniczną, aktorzy wchodzą w rolę, zyskując status prowizorycznej, ale jednak fikcjonalnej postaci. Każda kwestia zawiera pewien ładunek emocji, który można spożytkować na rzecz wykreowania postaci. A co dopiero, gdy słowa wypowiedziane zostaną wobec innego aktora! I tak na przykład w pierwszej scenie wytworzenie się fabuły ma nikłe szanse, biorąc pod uwagę brak powiązań między luźno padającymi kwestiami oraz całkowitą ciemność na scenie (łatwiej bowiem zaakceptować rzeczywistość gadających ludzi, niż gadających latarek). Natomiast w trzeciej części spektaklu grająca kapela, tańcząca na środku para, grupka "podpierająca ściany" - wszystko to buduje konkretną sytuację. Aktorzy wypowiadają kwestie w charakterze rewelacji "sprzedawanych" kolegom, lub jako komentarz odnoszący się bezpośrednio do innych postaci. Zatem możemy tu mówić o w pełni sfabularyzowanym fragmencie.
Inscenizacja "Egzekucji" zmierza zatem: raz do zupełnego schematyzmu, zmuszającego widza do nierealistycznych dróg interpretacji, innym razem - w kierunku budowania scen i motywów zupełnie realistycznych. Choć wiązanie oderwanych wspomnień w fabułę jest ciekawym pomysłem, bardziej udane są te sceny, które kładą nacisk na wrażenia zmysłowe widza, na tworzenie atmosfery.
Blixę Bargelda, który organizuje swój performance w różnych częściach świata, interesują we wspomnieniach ankietowanych te elementy, które świadczą o odrębności danej społeczności. W krakowskim przedstawieniu sporo miejsca zajęły wspomnienia związane z komunistyczną przeszłością. Na kwestionariusz odpowiedzieli głównie ludzie młodzi, co sprawiło, że dziecięce spojrzenie i wartościowanie ciąży na obrazie tamtych czasów. Zdania poddające je dojrzałej refleksji należą do rzadkości. Częściej świadectwo tamtej rzeczywistości dawane jest w sposób pośredni: ze wspomnień dziecinnych zabaw i zajęć można wyłuskać informacje, układające się w obraz "zaprzeszłej epoki". Z przywołanych wspomnień kominów elektrociepłowni, "brzydkich rudych rajtuzów", czy skarbu w postaci smurfa od wujka z Niemiec (!) można wysnuć specyficzny klimat Polski Ludowej sprzed kilkunastu lat.
O naszej odrębności świadczą zarówno pieczone kartofle, Mazury i Bory Tucholskie, jak i cała sfera życia religijnego. Czymś szczególnym będzie nasza muzyka rozrywkowa, której wyrywkowy przegląd wypełnia przerwy między częściami przedstawienia. Generalnie charakterystyka ta jest dosyć powierzchowna; rządzi nią spojrzenie turysty, który z zaciekawieniem przygląda się egzotyce obcego kraju, dostrzegając tylko najbardziej zewnętrzne przejawy. Bardziej interesujące wydają się te momenty przedstawienia, które kładą nacisk na zjawiska uniwersalne. Ta tematyka zresztą w przedstawieniu dominuje. Bo nawet jeśli mowa jest o czymś tak lokalnym, jak pieśń Jezu Chryste, to przecież łączy się to z pytaniami o wiarę, o Boga, o śmierć. W czwartej scenie nad okruchami innych wspomnień dominuje rozbudowany opis momentu zetknięcia się małej dziewczynki ze śmiercią. Dojmujący obraz trumny ze zmarłym raz po raz łamie jakaś niestosowność. Najpierw będzie to spacerujący po ciele kotek, potem błędna informacja na tabliczce, że zmarły żył siedemdziesiąt lat, "choć żył siedemdziesiąt jeden". Wszystko to obrazuje charakterystyczne zażenowanie, jaki żywi odczuwają w zetknięciu ze zmarłymi.
Spektakl - pytając zarówno o odrębność Polaków, jak i stawiając na ogólnoludzki charakter ich przeżyć - tak czy owak poszukuje prawdy. To poszukiwanie jest o tyle niebezpieczne, że dotyczy zbiorowości, a więc zmierza ku uogólnieniu, w którym czai się nieuchronne ryzyko zakłamania. Czy jednak owo zakłamanie nie zawiera ziarna prawdy? Punktem wyjścia jest przekonanie o istnieniu sfery doświadczeń i przeżyć wspólnych pewnej zbiorowości, której obraz mamy uzyskać poprzez zestawienie indywidualnych wspomnień i odnalezienie ich wspólnoty. Każdorazowy wybór jednej z wielu możliwości dokonywany przez jednostkę zawiera piętno jej indywidualności, zatem dobór motywów w przedstawieniu Blixy Bargelda świadczyć może raczej o jego prywatnych upodobaniach, w mniejszym zaś stopniu o społeczności krakowian. Za przykład niech posłuży trzecia część spektaklu.
Mowa jest o inicjacjach seksualnych. Jej miejscem może być - standardowo - kawalerka kumpli, lub nieco mniej standardowo - Fiat 126p. Niektórzy preferują atmosferę powieści "gotyckich" (ruiny zamku), inni - zbliżenie z naturą (przy ognisku na polanie). Raz odbywa się to z jedną kobietą, kiedy indziej z dwiema, czasem - w ogóle (tragiczny przypadek... ze stanikiem na szyfr). Jednak przeważnie mówić można o pełnym sukcesie, co daje niejaki pogląd na bogactwo życia duchowego krakowian, którym "smak spoconego ciała" ani "zapach prezerwatywy" nie jest obcy... Trudno uwierzyć, aby refleksje dotyczące uczuciowej i seksualnej sfery życia sporej grupy ankietowanych osób wyczerpywały się we wspomnieniach powierzchownych ekscesów miłosnych, których wystarczającą esencją jest słowo "orgazm". Wypada raczej stwierdzić, że ta część spektaklu, stawiając najwyraźniej na rozrywkę, nie uwzględniła wszystkich (dziś już może nudnych) aspektów życia uczuciowego.
Z drugiej strony proces selekcji może działać jak sito, które przepuszcza tylko najbardziej wyraziste elementy. W ten sposób groźba zakłamania wiązałaby się paradoksalnie z możliwością uzmysłowienia nam, czy choćby potwierdzenia pewnych prawd. Przykładem może być część druga spektaklu świadcząca o tym, jak silnie zakorzeniony i wciąż żywy jest w nas mit "złotej polskiej jesieni".
Forma spektaklu nie stwarza możliwości uzyskania obiektywnego portretu zbiorowego. Będzie to obraz zawsze subiektywny, uwzględniający osobowość twórcy i cele widowiska. Nie będzie to zatem "zwierciadło przechadzające się po gościńcu", prędzej - soczewka, która co prawda zniekształca obraz rzeczywistości, lecz w zamian potrafi pewne rzeczy uwypuklić i wyostrzyć.
Piąta, przedostatnia część spektaklu, ma w zasadzie charakter zakończenia. Nad całą sceną ciąży motto: "Wszystko, co było, było, jak było i nic, co było, nie będzie". Pięciu aktorów ustawionych szpalerem twarzą do widzów, poruszając się w podskokach na ugiętych, rozstawionych nogach, galopuje w kierunku widowni. Tuż przy rampie ściągają wodze, nie ustając w chóralnym powtarzaniu cytowanej, wielokrotnie złożonej refleksji. Najwyraźniej zdając sobie sprawę z trudności w jej zrozumieniu, jakie może napotkać widz, aktorzy podejmują trud powtórzenia całej tej sekwencji ruchów jeszcze dwukrotnie. Po tym żaden z widzów nie będzie miał wątpliwości, że "wszystko, co było, było, jak było", nie ustając jednocześnie w nadziei, że "nic, co było", a przynajmniej owa jeździecka scenka, więcej się nie powtórzy...
Układ inscenizacyjny tej sceny nie ma żadnego uzasadnienia w partyturze przedstawienia. Jest to po prostu równie dobra jak każda inna sekwencja ruchów, przydatna o tyle, że wnosi do spektaklu nieco dynamiki. Całość puentuje rodzaj figury tanecznej, której podstawę stanowi męska dwójka aktorów trzymających na ramionach Ewę Kolasińską. Ostatnie słowa padają z jej ust: "Te pytania, to pytania o życie, o sens, a ja mam raka odbytu". Nie wiem, na ile celowa jest pauza w ostatnim wyrazie - dobrze jednak, że jest. To ratuje ową najsłabszą część przedstawienia przed całkowitą klęską. Dobrze się też stało, że mimo wyraźnie podsumowującego charakteru tej sceny, nie stanowi ona zakończenia przedstawienia.
W części szóstej, ostatniej, scenę zalewa jasne światło. Z prawej kulisy wchodzi wolno Rafał Jędrzejczyk i zabiera się za zamiatanie zalegającej podłogę metafory. W tym czasie pozostali aktorzy wypowiadają każdy swoją kwestię, po czym kolejno opuszczają scenę. Rzecz jest o snach: sen, w którym znajomy ksiądz podcina mi gardło; sen o gołębiach, którym kobiety odcinają stopy; sen, w którym przekonano mnie, że Boga nie ma. Te senne koszmary zostaną następnie zderzone z koszmarem rzeczywistości: wspomnieniem garażu przejętego po milicji, wyłożonego żydowskimi nagrobkami. Zetknięcie snu i jawy, poprzez ukazanie ich podobieństwa, prowadzi do zatarcia granicy między tymi sferami, co ostatecznie przypieczętowują ostatnie słowa "nie mam czasu na sny, gdyż śnię", będące w rzeczywistości parafrazą toposu życia jako snu.
Koszmar snu i koszmar jawy zlane w jedno stanowią dość przygnębiającą wizję życia. Blixa, najwyraźniej nie chcąc, by ta pesymistyczna refleksja zaciążyła na odbiorze całego przedstawienia, dodaje jeszcze jedno zakończenie. Na scenę wraca Rafał Jędrzejczyk do którego należy ostatnie słowo spektaklu: "Gdy byłem dzieckiem, śnił mi się Bóg (...) Powiedział mi, żebym był spokojny, bo mam u niego chody". Takie zakończenie jest dobrą, bo nieco refleksyjną, a jednocześnie pozbawioną patosu puentą przedstawienia. Jedyny zarzut dotyczy kwestii czysto technicznej. Ostatnich słów nie poprzedza moment zawieszenia, który mógłby sprawić, że widz oczekiwałby jeszcze jakiegoś dopowiedzenia. W efekcie zamykające przedstawienie słowa wydają się sztucznie dolepione do całości. Osłabia to znacznie moc zakończenia i sprawia, że nie wybrzmiewa ono w sposób pełny.
Egzekucja oznacza w przedstawieniu proces, w którym prywatne wspomnienia oddane na użytek publiczny tracą pierwotny kształt. Stając się własnością zbiorową, gubią osobisty wymiar oraz zawarte w kontekście życia określone znaczenie. W zamian zyskują nowy kształt - utrwalony w inscenizacji. W tym - w ukształtowaniu wspomnień w widowisko teatralne - zamyka się cel "Egzekucji". Jakie to może mieć znaczenie dla widza? Dla nielicznych, którzy wzięli udział w ankiecie i usłyszeli przywołany ze sceny fragment swojej przeszłości, musi mieć to wymiar osobistego doznania. Dla całej reszty widzów znaczenie przedstawienia wyczerpuje się w obserwacji mniej lub bardziej udanych efektów inscenizacyjnych, które jednak nie oferują żadnego istotniejszego przeżycia.
Blixa Bargeld, zapytany na przedpremierowej konferencji o cel przedstawienia w sensie jego oddziaływania na widza, zdecydowanie odżegnywał się od przyznania spektaklowi jakiegokolwiek rodzaju katarktycznych możliwości. Myślę, że gdzieś w tej odpowiedzi zawiera się przyczyna, dla której "Egzekucję" można uznać co najwyżej za przedstawienie poprawne. Spektakl Blixy stawia sobie za cel inscenizowanie wspomnień - i na tym wyczerpują się jego dążenia. A przecież ta formuła oferuje znacznie więcej możliwości. Ponieważ my wszyscy, ankietowani i widzowie, należymy do jednej społeczności, dzielimy, każdy na swój sposób, przeszłość, która jest nam w pewnej mierze wspólna. To zaś stwarza szansę, by widz przyjął cudze wspomnienia za własne, by stały się częścią jego prywatnej historii. Blixa nie wykorzystuje tej możliwości, być może jej nie dostrzega - w efekcie otrzymaliśmy przedstawienie pozbawione siły oddziaływania.
Zdarza się kilka momentów błyskotliwych (głównie w pierwszej części); bywają też sceny zupełnie słabe (jak cała część piąta). Najczęściej jednak spektakl w żaden sposób nie angażuje widza. W tej sytuacji prostota środków wyrazu użytych w przedstawieniu działa na jego niekorzyść. Spektakl jest ciągiem czytelnych znaków, jednak z punktu widzenia oglądającego - pozbawionych osobistego znaczenia. A tylko takie znaczenie gwarantowałoby przedstawieniu miejsce wśród cennych wspomnień widza.