Artykuły

Ryba w Jonaszu

93. Krakowski Salon Poezji w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Wiersze Jonasza Kofty czytał Maciej Kozłowski. W Dzienniku Polskim pisze Paweł Głowacki.

Ryba w Jonaszu

Uśmiechał się ukośnie. Pamiętam dobrze. W dawno gdzieś przepadtych czasach, gdy telewizja jeszcze nie śmiała się maniakalnie głupio, pięć, może dziesięć razy oglądałem, jak śpiewał przed kamerami,, śpiewał, mówił bądź milczał. Był. Dobrze pamiętam niesymetryczną cierpkość, ale nie pamiętam, po której stronie twarzy tkwiło to ledwo widoczne wahnięcie warg. Po wschodniej czy po zachodniej? I nie pamiętam, czy kąt ust wyginał się ku północy czy ku południu. Lewa strona? Strona prawa? W górę? W dół? Nie wiem, ale wiem, że zawsze. Jonasz Kofta zawsze uśmiechał się ukośnie.

Zawsze, więc i tuż przed słowem własnym. Zanim je wypowiedział, zapisał, wyśpiewał - długo patrzył na detale świata i milczał. "Bo gdy się milczy, milczy, milczy, to apetyt rośnie wilczy na poezję, co być może drzemie w nas". Jemu zawsze smakowały tylko te słowa, które głów w stronę lirycznego puchu, ciepłego i pastelowego, nie odwracały, bo nie umiały. "Gdy chcemy przetrwać, musi boleć to, że jesteśmy ludźmi". "Ty mnie, nadziejo, nie znieczulaj". Tak, takie były jego słowa. Ale przecież też - i takie: "Pamiętajcie o ogrodach, przecież stamtąd przyszliście". Albo jeszcze lżej. "Żeby nie mieć moralnego kaca, warto czasem zrobić coś, co się nie opłaca".

Jak więc w istocie było w jego wierszach? Szaro czy świetliście? Puchowo czy ołowianonie! Tylko, jak przeczytać - wszystko? W istocie było i tak, i tak. Ale też czasami smak, czasami owak, kiedy indziej zaś - jeszcze inaczej, na przykład nijak. Wszystko jest w tych wierszach i wszystko - na równych prawach. Bo nie odwracać głowy w stronę usypiającego puchu lirycznego - to jedno. A widzieć detale codzienności i nie wystawiać im cenzurek, przyjmować je z dobrodziejstwem boskiego inwentarza, inaczej zwanego życiem - to drugie. I śmieszna rzecz - jedno z drugim wcale się nie gryzie, bo niby na zasadzie jakiej małostkowości? Dewocyjnej? Wedle jakich klapek na oczach? Końskich? Zatem - wszystko.

Zeszły Salon Poezji należał do tych nielicznych, kiedy brzmią tyleż słowa, co początki słów - ta sekunda ciszy i patrzenia na detale za oknem, sekunda tuż przed chrobotem stalówki. Maciej Kozłowski przeczytał właśnie to. Kofty apetyt na poezję, co rósł w milczeniu tuż przed pisaniem. Ukośnie przeczytał tamten ukośny uśmiech nie do powtórzenia. I zabrzmiało wszystko. Szkoda wymieniać, świata raczej nie można wyrecytować. Były wszystkie kolory, wszystkie nastroje, wszystkie skoki tamtego ukośnego serca, wszystkie węzły, co je na tamtych ukośnych strunach nerwów oddech zasupłał. Była czułość oka Kofty, czułość wyzuta z taniej litości i brzydząca się stawianiem ocen. Był ten dziwny, cierpki poeta, który w jednym z wierszy uczynił swym aniołem stróżem Artura Rimbaud. Prosił: "Ty cieniem złotym przy mnie stój".

I Rimbaud posłuchał. Była to łaskawość przeklęta? Nie wiem. Wiem tylko, że los podarował Kofcie, księciu wszelkich okruchów, finał piękny. Powiadają, że przy ostatnim z niezliczonych stolików swego życia zadławił się strzępem przekąski. Śledź po japońsku ogonem machnął nie w porę? Ale pana Jonasza pewnie wcale to nie zaskoczyło. Pokornie zgodził się na niedelikatność rybki. Nie oburzył się, bo jakże tu się na okruch oburzać? Przecież wiedział, że okruch zawsze ma rację i że potworność finału to wcale nie jego głupia przypadkowość, lecz to, że jest on nie do ominięcia. Tu, na ludzkiej ziemi, boskie mity powtarzają się jako groteska. O tym też wiedział. Więc z ostatecznym śledziem w gardle pan Jonasz po raz ostatni uśmiechnął się cierpko i ukośnie. Po czym w czarny brzuch niepojętej ryby, która nie ocala, wsunął się jak w masło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji