Artykuły

Melodramat w kabarecie

Dostojewski wielkim był? Był i jest. Czy wielkim pisarzom (artystom) nie przy­stoi małość. Niby nie przystoi, ale zdarza się. Wielkiemu Fiodorowi Michajłowiczowi - prócz znakomitej "Zbrodni i kary", "Biesów", "Idioty", "Braci Karamazow" - przyda­rzyła się również "powieść w listach" pt. "Biedni ludzie". Na szczęście, jako debiut książkowy. Poczęty jakby z ducha Gogola, acz w pomniejszeniu melodramatycznym. A może wszystko polegało na pozorach - gogolizmu, i melodramatyczności - przy użyciu mało precyzyjnych środków wyrazu?

Pozory pozorami, lecz owa powieść w zesta­wieniu z resztą twórczości nosi znamiona litera­tury mniejszej wobec wielkiego dorobku pisarza. Tego, który wstrząsnął późniejszymi pokoleniami literackimi Europy i Ameryki. Wstrząsnął ożywczo psychologicznym ujęciem dobra i zła (nie­sprawiedliwości społecznej) i paraliżująco w za­pędach skrajnie irracjonalnych, metafizycznych. Co wymagałoby odrębnego studium, ponad mo­żliwości impresji w odniesieniu do spektaklu tea­tralnego. Bo, choć Dostojewski napisał w swoim życiu zaledwie jeden poemat dramatyczny, do­czekał się wielu adaptacji scenicznych.

W ten także sposób uteatralnił Wielkiego Fio­dora z jego niewielkiej jakościowo powieści "Bie­dni ludzie" - młody adept reżyserii PWST, a starszy nieco stażem aktor Teatru Starego, Ta­deusz Bradecki. Uteatralnił na otwarcie eksperymentalnej scenki, w bardzo sprzyjającej kame­ralnym etiudom dramatycznym, pojemnej jednak PIWNICY (z tradycjami "winiarskimi") przy ul. Sławkowskiej 14. Niedaleko od macierzystej sie­dziby pod wezwaniem H. Modrzejewskiej. Czy bez "Biednych ludzi" stałby się Dostojewski uboższy literacko, a teatr poniósłby, wskutek udramatyzowania jego dzieła, niepowetowaną stratę? Odpowiedź na pierwsze pytanie nie nasuwa wątpli­wości. Debiutancką prozę należy potraktować jako naturalny rezultat braku pełnej dojrzałości warsz­tatowej oraz dyscypliny intelektualnej początkują­cego autora. Mimo że coś tam już zapowiada pi­sarską indywidualność. Jednakże brak tej pozycji nie zaważyłby na ocenach i wrażeniach poznaw­czych, jeśli idzie o całokształt twórczości Dostojewskiego. Drugie - teatralne - pytanie budzi tzw. mieszane uczucia. Wartość dramaturgiczna samej adaptacji (i utworu) jest raczej nikła. Stąd bez "Biednych ludzi" teatr śmiało mógłby się obyć. Nato­miast byłbym ostrożny z przenoszeniem tego osądu na zjawisko teatralności spektaklu. Czyli na zamysł inscenizacyjny Bradeckiego. Kryje on bo­wiem w sobie - jako wizja małego eksperymentu scenicznego - więcej znaczeń od "epistolarnych" perypetii bohaterów powieści. Biednego i starszawego urzędniczyny Makarego Diewuszkina (Kazi­mierz Borowiec) i "biednej" (w naiwności oraz skrywanych inklinacjach władczych, a także ciągo­tach do życia za cudze pieniądze, wcale nie tak skromnej dzieweczki pod opiekuńczymi skrzydłami niby-ciotki-rajfurki) siedemnastoletniej Warwary Dobrosiełowej (Magda Jarosz). Inscenizator Bradecki posłużył się tu dość odważnie, lecz jak na człowie­ka teatru z inwencją przystało, kabaretową kon­wencją.

No, więc Dostojewski ze swoją melodramatyczną powieścią znalazł się w... kabarecie. Kabaret to, zresztą, szczególnego rodzaju. Parodystyczny w for­mie - i wobec samego dzieła, i wobec epoki. Tej, w której królują na poły jarmarczne wozy z objaz­dową trupą różnej maści aktorusów, instrumentali­stów i wodzirejów widowisk. Oni zatem mają ani­mować przedstawienie, przepuszczając rzewną peterburską historię prawdziwą sprzed 140 lat przez filtr pastiszowo-karykaturalny. Nic w tym dziwne­go, gdyż listowny flirt ubogiej (duchem i mental­nością) pary, jest swoistą karykaturą pojęć miłości. Odbitych na dodatek w krzywym zwierciadle sto­sunków społecznych carsko-urzędniczej Rosji. Ze wszystkimi kompleksami i obsesjami zależności ludzkiej od rangi munduru - w odwrocie od zwy­kłego człowieczeństwa. Na te, pogrubione rysy obyczajowo-egzystencjalne, Bradecki nakłada jeszcze sparodiowany kostium kabaretu-retro. Z dokładką raz hałaśliwej, raz lirycznej muzyki Stanisława Ra­dwana, świetnie dozującej nastroje i dopełniającej charakter inscenizacji. Podobnie, jak wplecione w ciąg "akcji" śpiewne intermedia poetyckie Niekra­sowa, wykonywane z werwą, acz w zmiennych tonacjach, przez zapowiadaczy ansamblu (Marek Li­tewka i Jacek Romanowski). Ton buffo cichnie z wolna w II części spektaklu, złożonego z 9 epizo­dów (z których na pewno kilka dałoby się wyeli­minować bez szkody dla całości!) co pozwala dojść do głosu Dostojewskiemu... z przeczuwanych jakby następnych dzieł. Inaczej mówiąc, stwarza aurę przyszłej "dostojewszczyzny".

I to wydaje się zwycięstwem teatru, niezależ­nie od potknięć w realizacji scenariusza. Tym więcej, że scenografka Urszula Kenar pomnożyła uroki teatralne, utrafiwszy we właściwą nutę plastyczną - łącząc na scence symboliczny wóz-namiot aktorski z trójczłonowymi wierzejami szopki. Środkiem i zza szopki wbiegają trzej mu­zykanci i dwaj wodzireje z bębnem oraz gongiem, zaś po bokach otwierają się odrapane drzwi-parawany, które od wnętrza, zajmowanego umow­nie przez Makarego noszą wizerunek super-eleganta w cylindrze, a "po stronie" Warwary - obnażoną nimfę. Oba obrazy kiczowate. Na wzór ubożuchnych tęsknot-luster. Zresztą, w tym kli­macie kiczowatości utrzymują się także projekcje malunków z opowieści pamiętnikowej słodkie­go (?) dziewczęcia, podczas gdy tytularnemu (ob­dartemu, ale w zarękawkach na koszuli!) radcy IX rangi, Makaremu towarzyszy portret Gogola. Bardzo to smakowite teatralnie, szkoda tylko, że nieco nadużywane w toku przedstawienia. W efekcie: powstają dłużyzny, zanika spójność materii. Dramatycznej i kabaretowej. Koszty de­biutanckie płacą więc - jak widać - mniej wię­cej po połowie, Dostojewski i Bradecki. Z tym, że obaj - na odmiennym gruncie i w wymiarze czasu - zapowiadają, iż będą mieli COŚ do po­wiedzenia.

Pod względem wykonawczym imponuje Kazi­mierz Borowiec, chociaż mógłby trochę ograni­czyć zbyt monotonną manierę biednych wyciszeń głosowych, jako nachalność symboliki. Bo i tak jego Makary jest ostry - choć programowo mdły - w wyrazie aktorskim. Magda Jarosz - kiedy tylko usiłuje przebić (i przebija) przez gąszcz ckliwej sierocości, wtedy od razu ujawnia prze­wrotnego ducha autora w niewieściej postaci. Oboje: on - bez przerysowanej modulacji mowy, ona - demonstrując niejednoznaczność, wycho­dziliby z kabaretu tyle, ile trzeba w tej kontra­stowej inscenizacji, gdy tymczasem Marek Litewka (z dystansem) oraz Jacek Romanowski (na żywioł) wchodzą do kabaretu, miejscami brawu­rowo. I zostają tam, nawet w finale, kiedy re­fleksja myślowa bierze górę nad obrazkową pa­rodią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji