Artykuły

Piekło z mewą na błękitnym tle

Bywa tak, że człowiek dochodzi do punktu, w którym orientuje się, iż zmarnował życie. I rozpoczyna obrachunki: z sobą, innymi, losem. Jest to bardzo ludzkie, ale zapewne błędne, gdyż rachować trzeba wprzód, a nie wstecz, jeżeli się ma nadzieję coś jeszcze zbudować. A jeżeli się nie ma nadziei? Wtedy zaczyna się tragiczny zmierzch długiego dnia.

W sztuce O'Neilla spotykamy się z taką tragicznie przegraną rodziną wędrownego aktora. Głowa rodu Tyronów, ongiś talent na miarę ról szekspirowskich, ale przedtem jeszcze nędzarz, sprzeniewierzył się powołaniu, ulegając pokusie wymiany talentu na pieniądze. Zdewaluował talent, pieniądze zrobił średnie, spierniczał jako sknera, obsesyjnie lękający się wizji niedołężnej starości w przytułku dla ubogich.

Pani Mary Tyrone jako pensjonarka marzyła o tym, aby zostać pianistką lub zakonnicą. Dziewczęcy infantylizm, z którego zwykle się wyrasta, okazał się u niej trwałą cechą charakteru. Nie sprostała trudom życia u boku niełatwego zresztą partnera, życia bez rzetelnej stabilizacji, bez prawdziwego domu. Zapewne nie bez winy zbyt lekkomyślnego lekarza uciekła w świat narkotycznej iluzji.

W chorej rodzinie trudno o zdrowe dzieci. Pierworodny, na siłę wciągnięty przez ojca na scenę, wbrew pragnieniom i talentom, wyrósł na sfrustrowanego birbanta. Trochę z zazdrości, trochę z głupoty, trochę z tego, że ktoś musiał się zająć edukacją młodszego, zaczął systematycznie deprawować Edmunda, obdarzonego w tej rodzinie największą inteligencją i wrażliwością.

"Zmierzch długiego dnia" zaczyna się w momencie, kiedy okazuje się, że Edmund poważnie zachorował na płuca, matka wraca do nałogu, wszyscy nie wytrzymują, rozładowując stresy w beznadziejnych kłótniach, przeplatanych czułościami, odruchach ataków i obrony, dręczenia i samobiczowania. Cały arsenał, do którego sięga przegrany. Strindbergowskie piekło...

I jest tu miejsce na wiele podstawowych pytań egzystencjalnych, moralnych, psychologicznych. Kiedy i gdzie zaczyna się upadek? Co warunkuje człowieczą klęskę? Gdzie zaczynają się i kończą granice odpowiedzialności za życie i los bliskich? I wiele innych. Najbardziej szczerze brzmią one, kiedy stawia je człowiek będący w wieku wielkich pytań, a więc człowiek młody. W utworze O'Neilla - w zgodzie zresztą z autobiograficznym piętnem dramatu - najbardziej uprawomocniony do tego jest Edmund i bliska by mi była taka wersja sceniczna "Zmierzchu", w której ujrzałbym wszystkich niejako jego oczami, mógłbym współuczestniczyć w jego bolesnym doświadczeniu. "Zobiektywizować" ten dramat znaczy poniekąd rozmienić go na osobne dramaty. Z jednym można się utożsamiać. W dwu można się znaleźć w środku walki i ważyć racje; być sędzią. W trzech zaczyna się frustrujący chaos. Uczestnicząc w czterech możesz przyłapać się na obojętności.

Wydaje mi się, że wrocławskiemu przedstawieniu zabrakło wyrazistej koncepcji interpretacyjnej, jakiegoś własnego stanowiska realizatora, który zrobił spektakl "stojąc z boku", nie ryzykując osobistego wejścia w pole walki. Czterej aktorzy, każdy inaczej i raczej skutecznie bronią postaci bohaterów, pozwalając nam domniemywać, że w życiu czasem bywa tak, iż m u s i w piekło się zamienić, człowiek musi się stoczyć. To bardzo smutne. Wierzę, że nieprawdziwe, przynajmniej nie po wszystkie czasy.

Mniejsza o moją wiarę. Przyjmijmy to, co jest. A więc Iga Mayr sugestywnie, pięknie i humanitarnie uczłowiecza swą przegraną bohaterkę. Bogusław Danielewski przekonuje, iż James Tyrone, choć cierpi na przykre obsesje, ma niejedno na swe usprawiedliwienie, a tyle momentów czułości okazywanych żonie każe nam wymazać z pamięci daleki grzech wiarołomstwa sprzed lat. Mariusz Puchalski jako James, pijak i dziwkarz, ma przecież tyle serca dla brata, że wręcz trudno nam uwierzyć w jego spowiedź, kiedy mówi o zazdrości i innych mięsnych uczuciach, jakie kierowały nim w postępowaniu wobec Edmunda. Ten ostatni zaś (Andrzej Kowalik) już samym wyglądem, nie wspominając o gruźlicy, budzi odruch sympatii.

Czworo miłych ludzi sumuje się w takie piekło. Paradoks. Sztuka karmi się paradoksami, bo one pozwalają wejrzeć w to co z pozoru proste, w rzeczywistości bywa nader skomplikowane. Ale paradoksy trzeba uwierzytelnić. Zamiast tego odniosłem wrażenie, że została mi zaproponowana wiara w fatum.

Wierzyli starożytni, mogę i ja. Ale wiara rozwija się tylko w sprzyjającej atmosferze, znieczulającej sceptycyzm. Jak zaś nie być sceptykiem, kiedy człowiek przez dwie godziny przygląda się mewie, która stoi jak żywa na plaży tuż za werandą, słucha wrzasków i kłótni i wcale się nie płoszy? Mało tego, choć mgła opada tak gęsta, że statki mogą się "zobaczyć" tylko przy pomocy syren, morze pozostaje pogodne, a mewa jeszcze wyrazistsza. Co ta mewa znaczy? Oto jest pytanie.

Co zaś znaczą niektóre weselsze, a nawet całkiem wesołe sytuacje (np. gdy pokojówka się upija, pan James wchodzi na stół i kilka innych gagów), odpowiedzi są dwie. Pierwsza metafizyczno-fizjologiczna: tragedia ociera się o komedię, płacz o śmiech, czego potwierdzeniem są niemal analogiczne organiczne źródła i mechanizmy tych reakcji. Druga - praktyczna: niedyskretny Wańkowicz objawił nam, że w Ameryce ludzi słuchających trudnych odczytów albo oglądających smutne sztuki trzeba co kwadrans odśmiać. W związku z tym tamże w prowincjonalnych teatrach nawet Hamlet w połowie monologu "Być albo nie być" wtrąca jakiś dowcip aktualny, aby odśmiawszy salę ułatwić jej ponownie skupienie się. Nie wiem, co inspirowało "gagi" wrocławskie. Chyba nie O'Neill, którego dowcipy są tego rodzaju, że powinny przyprawiać bardziej o dreszcz niż rozluźniający uśmiech.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji