Relacje Teatru Narodowego w Warszawie
Teatr polski doby współczesnej ma zasadnicze kłopoty z sobą. Nie wynikają one wcale z tego, że kilka zespołów usunęło swoich dotychczasowych dyrektorów i nie z tego też powodu, że liczni artyści zaczęli się zajmować polityką. Jest to trudność bardziej zasadnicza: teatr polski mianowicie zaczyna sam odczuwać to, że przestaje być ludziom potrzebny. Oglądając rozmaite przedstawienia coraz częściej dostrzega się ten strach - wynikający z ukrywanej często przed sobą samym wiedzy, że to co się gra i to co się robi jest całkowicie niepotrzebnym nikomu działaniem polegającym na całkiem niepotrzebnym wydawaniu pieniędzy z budżetu Ministerium Kultury.
Przyczyny tego są dwie: pierwsza to nasza epoka - ta która pędzi do przodu jak pijany dorożkarz, która wyprzedza wszelką refleksję i sprawia, że codziennie rano najmądrzejsi ludzie w Polsce budzą się z rozdziawioną ze zdziwienia gębą dowiadując się, co jeszcze jest możliwe. Trudno się w tych okolicznościach dziwić, że dostojna, polska sztuka teatralna zachowuje się tak, jak się zachowuje. Obciążona etatami, togami, wdrożona do hierarchii urzędniczej i prestiżowej nie ma żadnych szans. Szanse miałby może teatr studencki - gdyby istniał i jakieś wolne grupy teatru otwartego, gdyby w Polsce mogły one funkcjonować.
Drugą przyczyną, dla której dostojny nasz teatr nie daje sobie rady z czasami, myślami i widzami jest fakt, jest to jeszcze ciągle - jak był dawniej - teatr dworski. Teatr dworski to jest taki teatr, który, gra tylko tak i tylko to, co podoba się królowi; który mówiąc inaczej, służy elicie rządzącej. Teatr polski jest takim teatrem i to nawet nie z winy samych artystów ile z winy sytuacji, że w Polsce dwór polityczny był niesłychanie ostry w stawianiu żądań i w egzekwowaniu wobec nieposłusznych wszelkich kar, zwłaszcza finansowych.
Piszę to wszystko i okazji spektaklu, który zawiódł moje oczekiwania; spodziewałem się bowiem czegoś znacznie gorszego. Jest to spektakl warszawski, robiony przez aktorów znanych i dobrych, chociaż pozbawionych specjalnych predyspozycji ideowych. Także i mała scena Teatru Narodowego, na której ten spektakl się zrodził, nie jest miejscem, gdzie powstałyby w ostatnich latach jakieś szczególnie wybitne dzieła o dużym walorze moralnym i ideowym. Pani Zofia Kucówna i panowie - Gustaw Kron i Henryk Machalica dość zasadniczo wyłamali się z tego schematu; zrobili to w oparciu o doskonały pomysł, jakim było przedstawienie publiczności trzech, całkowicie nieteatralnych tekstów-reportaży pani Hanny Krall. Teksty te drukowane były w "Polityce". Opowiadają one o trzech osobach, które są symbolami trzech kolejnych etapów polskiej rewolucji proletariackiej. Opowieść pierwsza, w wykonaniu Henryka Machalicy, to opowieść o panu Goździku, który przestał być sekretarzem organizacji partyjnej na Żeraniu w fabryce samochodów, przestał być ulubionym tłem fotograficznym dla Władysława Gomułki i stał się rybakiem, który z trzema kolegami łowi ryby w polskim morzu. Ten człowiek opowiada prawdę o tym, czemu przestał być partyjnym działaczem a stał się zwyczajnym człowiekiem. Z jego ust pada komentarz do wydarzeń 1958 roku, padają jasne i proste opinie o dwulicowości naszych polityków, o jakimś dziwnym fatum wiszącym nad naszą władzą, które zawsze dotąd zwracało polski naród przeciwko niej. Pan Goździk opowiada o tym wszystkim patrząc na telewizor, w telewizorze mówi Wałęsa. Co miałby mu ten stary działacz do powiedzenia? Chciałby mu powiedzieć: "Lesiu trzymaj się'' i jeszcze chciałby mu powiedzieć, "żeby trzymał zawsze z tymi, którzy go wyłonili ze swojego buntu - tylko z robotnikami; i niech mu się nigdy nie wydaje, że wie od nich coś więcej lub lepiej".
Miejsce tego narratora zajmuje Gustaw Kron. Czyta wyznanie pierwszego sekretarza komitetu PZPR w Radomiu. Opowiada o tym jak ludzie przyszli pod komitet, jak chcieli go wyrzucić oknem, jak dzwonił do Warszawy, jak nikt nie chciał mu odpowiedzieć. O tym wreszcie, jak zgłosił się w tej trudnej chwili aktyw partyjny w ilości piętnastu osób. Na kilkadziesiąt tysięcy członków tej organizacji. Jest to opowieść znamienna przez to, że ujawnia zasadniczy rys władzy, której reprezentant o tym opowiada. - Tym rysem jest po prostu nieumiejętność przewodzenia swojemu narodowi.
I wreszcie trzecia opowieść, jest to historia życia Anny Walentynowicz. Opowiada ją pani Anna, a na scenie zastępuje ją Zofia Kucówna. Jest to właściwie tekst, który można by potraktować jak jakiś wyjątek z żywotów świętych. Wszystko jest tu prawidłowe, proste, zwyczajne i przez to właśnie niezwykłe. Nie wiemy jak to się stało, że ta prosta kobieta, robotnica stała się jednym z duchowych przywódców robotników Wybrzeża. Nie wiemy jak to się stało, nie stał się takim przywódcą żaden wyszkolony politycznie dygnitarz, żaden przemyślny, inteligentny działacz. Ta opowieść jest może najbardziej niezwykła i przejmująca. Bo wynika i niej, że dobro, że cnoty ewangeliczne, a wśród nich cnota zwana męstwem są jednak w naszym oszalałym i opanowanym przez diabła cynizmu świecie siłą najważniejszą. Że nie mają racji ci, którzy wszystko wiedzą, a zwłaszcza to, że można człowieka nastraszyć, że go można upodlić, że można najpiękniejsze nadzieje i ideały zniszczyć. Z tej opowieści wynika, że nie można. Ta opowieść jest tak samo naiwna i tak samo podniosła jak dziecinne i naiwne były marzenia pierwszych wielkich rewolucjonistów.
Streściłem ten spektakl dlatego, że pewnie większości z Państwa nie uda się go zobaczyć, między innymi dlatego że dyrekcja Teatru Słowackiego nie wywiesiła ani jednego zdjęcia, ani jednego afisza.
Piszę o treści tego prościutkiego spektaklu także i z tego powodu, że jest on jednym z nielicznych faktów budzących nadzieję, że teatr jednak jeszcze jest potrzebny, że może nam pomóc w potrzebie. Ten prosty spektakl dowodzi też, że aktorzy mają i rozum i duszę.