Artykuły

Szydzić z kalectwa?

Kolejna premiera Mrożka w Warszawie nie ściągnęła do Teatru Kameralnego nawet kompletu premierowych widzów. Być może dlatego, że w tzw. gwarze teatralnej szakale (tak miło nazywa się w gronie aktorskim recenzentów) poczuły się w lipcu nieco oszukane, przychodząc na ulicą Foksal na próżno. Wówczas premiera się nie odbyła, bo jak głosiły kawiarniane plotki, przedstawienie nie było dojrzałe. Sytuacja nie zmieniła się i teraz. W każdym razie dłużyzny owego dzieła Mrożka stały się o wiele bardziej widoczne, niż w dawnym łódzkim przedstawieniu w Teatrze Nowym - także u Dejmka. A może tam aktorzy byli lepsi, bo z natury rzeczy pozbawieni stołecznych postumentów i namaszczenia?

A w ogóle hałas wokół Mrożka zaczyna chyba przygasać. Kiedyś grywano go w atmosferze skandalu politycznego: patrzcie, on się odważył wystawić dzieło emigranta. Patrzcie, on się odważył wydać dzieła Mrożka...

Dziś można nieco inaczej - w sposób bardziej rzeczowy - spojrzeć na całą twórczość, a także na kształt artystyczny prezentacji kolejnych sztuk najbardziej popularnego w teatrze polskim dramaturga. Jego dzieła składają się z miniskeczów i tzw. kabaretowych blackoutów, niekiedy dowcipnych, ale częściej niezbyt. Mrożek, Passent i Urban prezentują ten sam rodzaj humoru, który może się podobać ze względu na swą śmiałość przy pierwszym czytaniu, ale niedługo potem już nie bawi. Oczywiście, można dopisać Mrożkowi przepastną głębię refleksji filozoficznej, można też doszukiwać się aluzji politycznych. Trudno tu jednak mówić o uroku języka czy intelekcie. Panowie reżyserzy wzbogacają wątlutkie treści, jak mogą, bogactwem własnych pomysłów. Aktorzy także dokazują cudów, by wykazać się potęgą własnej wyobraźni. Ponadto to tak szalenie nobilituje w środowisku: grać Mrożka...

Tylko, że czasy się nam coś ostatnio zmieniły i można już grywać Mrożka w byle Pikutkowie. Nikt już za to nawet pozornie nie będzie człowieka prześladować, choć nadal są modne korony męczeńskie. Musi więc bawić nadmierna celebracja dialogów i wydłużanie czasu trwania przedstawienia ponad wszelką dopuszczalną miarę. Dowcip z zegarem powtarzany bez końca przestaje bawić i staje się irytujący. Zaczynamy bowiem podejrzewać, że reżyser nie ma już żadnych pomysłów, a sam tekst jest wątlutki i rwie się, właśnie na skutek swych nadmiernych celebracji.

Sam problem garbusa też nie jest najświętszej próby. Tu zresztą pomysł ten nie tłumaczy się i o tyle, że Bilewski kojarzy się nam od lat z mocnymi postaciami, które nie miewają problemu ani z noszeniem ciężkich bagaży ani także z podrywaniem, choćby nawet najlepiej urodzonych, kobiet. Stąd też gubi się dowcip o wyprostowaniu psychicznym kaleki.

Groteska grywana w teatrze żywego planu powinna dysponować w tym celu znakomitym zestawem aktorskim. Nie można tego, niestety, powiedzieć o zespole zaprezentowanym w Teatrze Kameralnym. Wprawdzie Ordynat Michorowski olśniewa urodą, ale nie wolno z tego robić celebracji, o czym zapomina aktor Teleszyński. Gierki Damiana Damięckiego też już dawno się ograły i czekamy aż zdolny aktor nieco wyjdzie poza swe dotychczasowe pomysły. Co do Onki, kreowanej przez Joannę Szczepkowską - to znowu powtarza ona swe już znane wcielenia, a reżyser - Jerzy Rakowiecki nie był w stanie niczego więcej wydobyć z uroczej skądinąd blondyneczki. (A jednak te gusty panów profesorów PWST dość mocno rzutują na teatralne możliwości pokazania nieco innych pań; może brunetek, może rudych wampów. Zaludnianie scen warszawskich przesłodzonymi, szczuplutkimi blondynkami stwarza, bądź co bądź, pewną monotonię. W drukowanych dość dawno wspomnieniach Stefanii Podhorskiej-Okołow jest wzruszająca historia o córce Traugutta - Alojzie, zwanej przez swe wychowanki panną Trau. Otóż owa panna Trau gorąco marzyła o scenicznej karierze. Nie mogła jej jednak zrealizować i biedactwo zdawało sobie sprawę z przyczyny: otóż była właśnie drobniutką anemiczną blondyneczką i miała słodki, nikły głosik. Dziś te warunki byłyby pierwszym krokiem do scenicznej kariery).

Można się zgodzić na interpretację postaci Baronowej, zaproponowaną przez Alicją Pawlicką, gdyż ona była najbliżej groteski w swej szarży, nie miała ona jednak odpowiednich partnerów, bo reszta, a zwłaszcza Andrzej Żarnecki usiłowali grać prawdziwy teatr, co jednak nie wyszło. Przedstawienie okazało się nudne i ogromnie niespójne. Publiczność jednak ogromnie chciała się śmiać, stąd też rozlegały się nie tyle perliste wybuchy śmiechu, ile ponure rechoty. Dziwna publiczność przychodzi dziś na premiery. Ona także stara się za wszelką cenę zaznaczyć swą obecność w teatrze, a może wyrazić swój protest, czy solidarność?

Mimo wielkiej miłości dyrekcji Teatru polskiego do twórczości Mrożka, trudno obserwatorowi zrozumieć tę trwałość uczuć. Niezbadane są wyroki publiczności, więc być może. Dopisze ona na kolejnych przedstawieniach. Może Nie jest to w żadnym razie spektakl, który należy zaliczyć w ramach uciechy z dobrego teatru. Można oczywiście, podkładać różne treści pod kwestie, padające ze sceny, ale trzeba mieć dużo wyobraźni i dość słabą znajomość możliwości teatralnych.

Dla mnie nowa premiera w Teatrze Kameralnym jest rozczarowaniem, ale być może dyrektor Dejmek z nawiązką nam zrekompensuje jesienne rozczarowania następnymi premierami, wśród których są kolejne dzieła polskiej dramaturgii współczesnej, "Śluby panieńskie" Aleksandra Fredry i wreszcie na zamknięcie sezonu "Dziady" w reżyserii A. Wajdy. Tak przynajmniej zapowiedział na konferencji prasowej, odbytej ostatnio w Teatrze Polskim. Trzeba zresztą oddać sprawiedliwość dyrektorowi Teatru Polskiego, iż oceniał sukcesy artystyczne własnej placówki wyjątkowo wstrzemięźliwie. Przy okazji dostało się jednak szkolnictwu teatralnemu za złą jakość kształcenia narybku aktorskiego i reżyserskiego.

No cóż, kolejny Mrożek zapewne ucieszy przysięgłych wielbicieli tej twórczości. Wywoła też falę krytycznych uwag na temat potrzeby wystawiania w ogóle owego dramaturga. Dla higieny warsztatu aktorskiego może i powinien być wystawiony, ale nie w takiej ilości i w jednym zespole. Nie poprawi bowiem w żadnej mierze ani dykcji, ani także dość prowincjonalnego sposobu gry naszych ulubieńców. Lepiej jest kształcić aktora na Fredrze. Z dużą niecierpliwością będę oczekiwać nie tyle nowego przedstawienia zapowiadanych tekstów staropolskich, ile właśnie Fredry.

Zobaczymy, kto też się wyłoży na rzekomo prościutkim wierszu Pana Aleksandra, co to i żołnierzem bywał nie lada jakim, no i miewał także niemałe sukcesy u dam swej epoki?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji