Tragedia jest oczyszczeniem
To kolejna premiera warszawskiej Opery Kameralnej, która zmienia obraz tej zasłużonej nie tylko dla muzycznego obrazu stolicy sceny. "Jenufa" Leosa Janacka, wspaniała opera, która powstała w 1904 roku, a potem ulegała jeszcze wielu zmianom (dokonywał ich sam kompozytor pod wpływem kolejnych interpretatorów, a kiedy próbował powrócić do wersji pierwotnej, nie udało mu się już tego zrobić) to zupełnie inna propozycja niż zespół WOK nas przyzwyczaił. Od jakiegoś czasu warszawska opera odchodzi od wizerunku "sceny mozartowskiej" czy "barokowej", a z drugiej strony - "kameralnie współczesnej", sięgając po (bardzo zresztą ambitny) repertuar do niedawna zupełnie tutaj nieobecny. Po "Eugeniuszu Onieginie" Piotra Czajkowskiego czy "Falstaffie" Giuseppe Verdiego przyszedł więc czas na dzieło z początku wieku dwudziestego - kolejny sprawdzian dla zespołu Warszawskiej Opery Kameralnej.
Wieś niespokojna
Libretto "Jenufy" napisał kompozytor na podstawie wstrząsającego dramatu Gabrieli Preissovej "Jej pasierbica". W scenerii morawskiej wsi rozgrywa się dramat godny antycznej tragedii, chociaż punkt wyjścia akcji wydaje się prozaiczny. Oto tytułowa bohaterka, wiejska dziewczyna, zostaje oszpecona przez zakochanego w niej, niedocenianego chłopaka, Lace. Pusty i przyzwyczajony do powodzenia Steva, jej ukochany, porzuca ją, nie potrafi przełamać niechęci do dziewczyny z blizną na twarzy. Jenufa rodzi jednak jego dziecko.
Materiał na dramat realistyczny lub naturalistyczny, taki, jak napisała Preissova. Jednak kluczową postacią, w wersji operowej chyba jeszcze ważniejszą, jest nie Jenufa, lecz jej macocha, Kościelnicha. Kobieta dumna, surowa, ale i kochająca swoją pasierbicę ponad wszystko. Tak bardzo, że jest gotowa popełnić najstraszniejszy czyn, by uchronić ją przed hańbą. Śmiertelny grzech, choć gorliwie wierzy. Wynosi noworodka na mróz, by porzucona Jenufa mogła zacząć wszystko od początku, wyjść za wciąż zakochanego w niej Laca i zapomnieć o nieszczęściu, jakie ją spotkało.
To węzeł tragedii. Nie ma dobrego wyjścia, a decyzję musi podjąć ona, Kościelnicha. I, naturalnie, zapłacić. Nie tylko wobec ludzi, przede wszystkim wobec Boga i siebie samej.
Bez uproszczenia
Łatwo ulec pokusie zagrania Kościelnichy jednym rysem: złośliwością, "ludową" prostotą... Żeby tego uniknąć, trzeba mieć wielką pokorę i, przede wszystkim, uwierzyć wielkiej sile muzyki Janacka. Odczytać - i umieć głosem ukazać - sensy, które nie zawsze płyną ze śpiewanych słów. Jeśli uda się stworzyć Kościelnichę prawdziwą, nieuproszczoną, mamy do czynienia z kreacją! Tak jest w przypadku Agnieszki Kurowskiej. Jej roli nie waham się nazwać wielką, choć tak trudno opisać jej niebywałą siłę. Opartą przede wszystkim na całkowitym zespoleniu... głosu z rolą. Kurowska zatraca się w śpiewie, bo o technicznej jego stronie najwyraźniej myśleć nie musi. Czystości dźwięku mogą jej pozazdrościć wykonawczynie wersji płytowych (także w niskim rejestrze, który nie był nigdy specjalnością tej artystki). To wcale nie jest oczywiste w tej (zresztą w innych też) szalenie trudnej partii, w której orkiestra nie daje śpiewaczce oparcia. Skoro jednak ta warstwa nie stanowi dla Kurowskiej problemu, artystka może w pełni oddać się budowaniu postaci. Znajduje każdy odcień partii wokalnej, wykorzystując go do psychologicznego portretu bohaterki: pełnego, dramatycznego, nieszablonowego. Jest w niej i surowość, i pokłady skrywanej uczuciowości. Od pierwszej arii (w wersji zazwyczaj granej na światowych scenach z reguły nieobecnej), kiedy Kościelnicha twardo wspomina swoje nieszczęśliwe życie, błędy, przed którymi chce uchronić swoją pasierbicę, wykorzystując coraz silniejsze środki wyrazu. Momentami intensywność gry osiąga punkt, za którym byłaby już trudna do wytrzymania, ociera się o nadmiar ekspresji pozamuzycznej. Jednak w tej podstawowej warstwie - muzycznej właśnie - Kurowska pozostaje perfekcyjna.
Takiej siły brakuje drugiej wykonawczyni tej roli, Dorocie Całek. Jej postaci nie można wiele zarzucić, jest poprawna. Gdyby nie "konkurencja"...
Uznanie należy się wykonawczyni partii Jenufy, Marcie Wyłomańskiej. Ona także nie ulega pokusie, w tym przypadku - łatwego sukcesu, pustej efektowności. Widać, jak wielką pracę włożyła ta młoda artystka w postać, w poszukiwanie w partii odcieni psychiki bohaterki. I jest przekonująca, bo nie używa łatwych środków. Tu i ówdzie jeszcze pojawią się niedoskonałe piana, ale całość robi znakomite wrażenie.
Na szczególne wyróżnienie zasługuje jeszcze jedna postać - Stara Buryjowka Eugenii Rezler. Ta drugoplanowa bohaterka - zaśpiewana po mistrzowsku partia - jest jeszcze jednym dowodem, że wybitna artystka potrafi stworzyć perłę nawet przy pozornie mniejszych wyzwaniach. Mniejszy zachwyt - choć wciąż "trzymając poziom" - wywołują panowie: Krzysztof Machowski (Laca), Zdzisław Kordyjalik i Rafał Bartmiński (Steva). Dyrygent Ruben Silva znakomicie wczuwa się w zmienność muzyki Janacka, nie pozwala sobie na rutynę.
Inscenizacja Jitki Stokalskiej (z mieszaną "symboliczno-realistyczną" scenografią Łucji Kossakowskiej) zdaje się być próbą spotkania realizmu i poszukiwań "greckiego" wymiaru tragedii. Jest gdzieś w pół drogi między prostymi, codziennymi czynnościami, jakie wykonują zaludniający scenę postaci, a szerokim, często zatrzymanym, gestem, pozą, którą reżyserka każe im przyjąć... Może zbyt mało zdecydowania? Kwestia wyboru. Najważniejsze: inscenizacja inspiruje się muzyką, w niej szuka momentów kluczowych. I w niej znajduje - wcale nieoczywiste w tekście - momenty zatrzymania, oczyszczenia, jakie powinno wynikać z tragedii.