Artykuły

Wesele jakie jest

O "Weselu" zebrać to, co napisano, znaczy założyć osobną bibliotekę. I je­żeli dramat ten miał utrudniony odbiór, to ra­czej ze względu na nad­miar, a nie brak interpretacji wszelkiego rodzaju. Kazimierz Wy­ka w swoim znakomitym eseju wręcz nazwał "Wesele" utworem polonistycznym i wykazał, jak zarówno legenda wokół sztuki dorobiona ex post przez krytykę oraz źródła inspiracji tkwiły w mentalności galicyjskiego inteligen­ta, w późnoromantycznej orientacji, w owym ciągłym oczekiwaniu na nadejście czwartego wieszcza. Le­gendę "Wesela" tworzyli z punktu wszyscy, bynajmniej nie tylko so­jusznicy Wyspiańskiego, legendę "Wesela" podtrzymywały kompro­misy, co tym bardziej zdumiewa, że było ono pamfletem na kompromisy! Przy czym trudno znaleźć w polskim repertuarze sztukę, do której komentarz szybciej by się starzał, niż komentarz do "Wesela" . Parali się tym chwytaniem "motyla w siatkę" konserwatyści i ludow­cy, moderniści i tradycjonaliści, chłopomani i endecja. Nigdy ni­czego tutaj w tekście nie brakowa­ło, zawsze było czegoś za wiele. Dramat do tej pory przetrzymał swoich krytyków, wygląda, na to, że nadal ich potrafi przetrwać. Bo "Wesele" leży na głównej linii roz­woju teatru polskiego - "Dziady", "Wesele", "Ślub", to właśnie ta li­nia . Jest jednym z najistotniej­szych tekstów, jakie powstały, w języku polskim w bieżącym stuleciu i ciągle jeszcze niezrealizowaną projekcją teatru. Wystarczy wczy­tać się w zdania Leona Schillera, aby dostrzec z jaką sumą rezerw, ostrożnością i namysłem rozważał on, zwykle bezwzględny wobec li­teratury, ten tekst. I zadecydowało o tym chyba nie tylko wychowanie, kult dla Wyspiańskiego, w większej mierze jeszcze: respekt wobec no­watorstwa scenicznego, które bez przesady nie znalazło do tej pory godnych wykonawców. Czas płynie, legenda "Wesela" oddala się w przeszłość, trudności nie maleją, lecz rosną. Jeżeli w poprzednim pokoleniu reżyserów dałoby się wy­mienić na palcach jednej ręki lu­dzi, którzy mogliby wystawić "We­sele", choć je omijali, bo omijali je najwięksi - to obecnie już i tych palców jednej ręki za wiele. Kto dzisiaj może wystawić "We­sele" Stanisława Wyspiańskiego? Ale uczciwie? Kazimierz Dejmek. Wystawił Adam Hanuszkiewicz w bardzo pomysłowej i lekkiej in­scenizacji opartej o skrócony blisko do połowy tekst. Piszę najzupełniej szczerze, że to pomysłowe i lekkie przedstawienie, chociaż istotnych dowodów wyobraźni ono nie przedstawia, a we mnie budzi więcej oporów niż satysfakcji. Cały czas zżymałem się na wiersze Wyspiańskiego i cały czas podziwiałem maestrię Hanuszkiewicza. Rzeczywiście, sztuka stara, sprawy też, postacie, z lamusa, a rymy z szopki. Niech to więc leci, choćby na obrotówce, by­le szybciej, byle weselej. Po,co ten cały tekst. Wyspiańskiego? Po co poezja? Po co smęt? Po co wszyst­kie stany? Wystarczy wieczór, spę­dzony w nowoczesnym teatrze, wy­starczy koncept reżysera, pomysł scenografa, wystarczy humor aktorów. I tak też było. Obrotówka krę­ciła się przez cały wieczór, aktorzy mówili wiersze kręcąc się w koło, od czasu do czasu zsiadali z po­jazdu w celu wygłoszenia dłuższej kwestii i ani im, ani publiczności się nie dłużyło. W ten oto sposób w ręce maszynisty złożono troskę o całość, przedstawienia i od jego uwagi uzależniono efekt ogólny. Nie muszę dodawać, że z chwilą kiedy zdecydowano się na ten koncept, również i inwencję przekazać mu­siano maszynowni. Rozumowanie dosyć naturalne, skoro szopka, no to szopka. Spośród wielu możliwo­ści, jakie kryje "Wesele", wybra­no skrajną, najprostszą, odegrano sztukę na jednym planie, podczas kiedy planów zamkniętych, odręb­nych punktów odniesienia posiada ono nieprzebraną ilość. Jeżeli je­szcze dodać do tego, że wszystkie zjawy demonstruje hurtem Siemion, to dopiero można pojąć, jak daleko sięga konsekwencja tej insceniza­cji. Nie mam nic przeciwko temu, pragnę tylko zauważyć, że w rezul­tacie wyszedł tym razem raczej już niezamierzony efekt - teatr Wy­spiańskiego w karykaturze. I to je­szcze nie byłoby najgorsze, gdyby mi ktoś udowodnił, że ma do po­wiedzenia tak wiele i tak dalece istotnych myśli, które zaćmiewają samego Wyspiańskiego. Tymczasem pozwolę sobie na naiwny protest, aby stanowczo stwierdzić, że nic takiego w trakcie całego przedsta­wienia nie padło ze sceny, abym mógł w to chociaż przez chwilę uwierzyć. Zyski z tej szopki na obrotówce nie dorównują stratom. I tak już dość niestarannie mówio­ny wiersz Wyspiańskiego, na tej ciągłej karuzeli dosłownie zszedł na ostatni plan, zniknął, rozpłynął się w mechanicznym ruchu figurek. Możliwości aktorów bynajmniej nie rewelacyjne zostały jeszcze skrę­powane tym ustawicznym pośpie­chem, jaki nakazuje obracająca się scena. Pozorne tempo przedstawie­nia wyparło rzeczywisty rytm sztu­ki. I w istocie, nie aktorzy mogli w tej sytuacji decydować o wej­ściach i zejściach, coś istotnego w ten sposób przepadło, a co - nie mam zupełnie ochoty tłumaczyć za­wodowcom, którzy się w tym orientują daleko lepiej ode mnie. Na scenie Teatru Powszechnego tym razem, jeszcze raz przeprowa­dzono dowód przekonywający, że ruchu scenicznego nie można za­stąpić mechaniczną szybkością zmian. Bo to w ogóle nie o to cho­dzi w teatrze - nawet nowoczes­nym, proszę państwa! Obrotówka zarżnęła Wyspiańskiego, reżysera, aktora i wcale nie chcę przez to powiedzieć, że gdyby ją zatrzymać, przedstawienie by zyskało. Ponie­waż przedstawienie "Wesela" w Teatrze Powszechnym całe wyczer­puje się na tym jednym koncepcie; pomysł, który mógł dać rezultat na dobrą sprawę tylko w jednej sce­nie, naturalnie końcowej, który od biedy mógł się stać ramą - obra­zem wstępnym i ostatnim, stał się nie wiadomo czemu pełną nadziei podstawą dla całości spektaklu. Kiedy maszyny wyręczają ludzi, nie widzę w tym wiele powodów, aby podziwiać ludzi; kiedy maszy­ny przeszkadzają ludziom, tym bar­dziej nie widzę powodów, aby się cieszyć. Zresztą, dla ścisłości muszę powiedzieć, że sam koncept nie jest oryginalny, bo po pamiętnej pre­mierze "Makbeta" w Teatrze Dra­matycznym, doskonale sobie przy­pominam, Bohdan Korzeniewski w udzielonym wówczas wywiadzie za­powiedział nowy swój projekt wy­stawienia tej tragedii Szekspira na rozpędzonej przez dwie godziny obrotówce, co jego zdaniem miało dopiero oddać ów "wicher dzie­jów" targający ludźmi i historią... Otóż, jedyna obawa, jaka mnie wówczas nawiedziła, była to oba­wa o aktorów, czy starczy im siły mówić po takiej dwugodzinnej przechadzce. Co do mnie, w poło­wie już drugiego aktu zawołałbym taksówkę. Bez przesady, nogami teatru się nie wychodzi. Tymcza­sem nie doszło, niestety, do takiego "Makbeta", pomysł, nieopatrznie przekazany prasie, został dosłownie sprzątnięty projektodawcy sprzed nosa, doszło natomiast do takiego właśnie "Wesela", jakie obecnie możemy w Warszawie obejrzeć.

Równocześnie niemal z przedsta­wieniem warszawskim odbyła się premiera w Krakowie sztuki Wyspiańskiego: wydało mi się to zna­komitą okazją do porównania, bo jeżeli coś jest istotnego, to przecież nie dyskusje recenzentów, nawet najbardziej sprzecznych w swoich opiniach, lecz dyskusje między teatrami, oparte na różnicy zreali­zowanych propozycji.

Przedstawienie krakowskie sta­nowi jakby niezamierzoną pole­mikę. Pozbawione tej aparatury "nowoczesności", szychu koncep­tów - zmierza w kierunku widowiska, które nie w lekkości, pomysłowości szuka scenicznych gwarancji dramatu. Pełny tekst; scenografia maksymalnie sugerująca aktualność plastyczną wskazówek Wyspiańskiego; wykonanie aktorskie zapewniające odbiór sztuki - oto zasadnicze walory spektaklu w Teatrze Starym. Co najmniej cztery role znakomite wśród wielu interesujących. Andrzej Wajda ukazał Wyspiańskiego poza i ponad dylematami aktualnych nowinkarzy, wieczór okazał się pasjonującym wieczorem teatralnym. Wniosek stąd prosty: zanim zaczniemy po­prawiać Wyspiańskiego, nauczmy się grać Wyspiańskiego! Jest w nim coś autentycznego, tragicznego po dziś dzień i wystarczy sama poezja "Wesela" aby poruszyć we współ­czesnym widzu jego współczesne obawy. Siłą "Wesela" są typy ludz­kie i poezja, poezja i typy, dopiero w takim połączeniu widać całą przewagę dramatu, który w dra­maturgii polskiej XX wieku nie ma sobie równych. Tych typów nie można sprowadzić do funkcji ku­kiełek, bo przestaniemy się nimi w ogóle interesować; poezji nie da się wysmażyć środkami technicznymi teatru, tkwi ona w samym te­kście. Został ten tekst odczytany przez reżysera i aktorów bezbłęd­nie. Z kwestii na kwestię rośnie satysfakcja z pisarstwa, którego nie oddaliły ani różnice czasu, ani róż­nice gustów, ani różnice obycza­jów. W Teatrze Starym wesele jest weselem, ludzie ludźmi, duchy du­chami; i okazuje się, że inwencja włożona w modernizację zjaw, jak to miało miejsce w Warszawie, jest najmniej celowym zabiegiem. W każdym razie warto ją skupić na czym innym.

Leszek Herdegen, Poeta, był rzeczywistym bohaterem "Wesela", je­go komentatorem i pierwszą spo­śród osób działających. Znalazł środki najzupełniej współczesnego aktorstwa, aby przekazać treść roli, aby z modernistycznego kabotyna wydobyć całą resztę, to wnętrze, które nie zamknęło się bynajmniej z chwilą odejścia w przeszłość ów­czesnej moderny. W sposób wzo­rowy zinterpretował tekst, odku­rzył poezję, nadał jej - w zgodzie z naszymi gustami - ostrość, re­zerwę, dwuznaczny chłód. W sce­nach romansowych z Rachel i Ma­ryną był po trosze mistyfikatorem nastroju, po trosze artystą, po tro­sze graczem. I co istotne, nie po­padł w tę niesmaczną i dosłowną rolę "podrywacza", jaką tej postaci narzuciła nasza epoka. Rachel, Jolanta Hanisz i Barbara Bosak, Ma­ryna stworzyły postacie pełne sugestii i rzeczywistego znaczenia. Mieszkać w Krakowie, i móc cho­dzić ja słuchać. Rachel, lotna, pełna poezji, jakby sama z tej poezji wy­szła; swoje kwestie mówiła z ja­kimś gwałtownym zaśpiewem gali­cyjskiego żargonu, pełnym przydechów i pauz, ani razu nie popadła w karykaturę, cały wysiłek skupiając na wewnętrznym wrzeniu tej postaci, na tym, aby wyrzut i gorycz kwestii obwieść konturem niedbałej senności i dyskrecji. Ma­ryna, Barbara Bosak, w scenach z Poetą umiała stworzyć nastrój i styl konkiety, coś niezupełnie dzi­siejszego i zarazem trwałego w swej naturze; czysta w środkach, oszczędna w geście, skupiona i chłodna, ześrodkowana na tekście, w którym ostatecznie tkwi cała siła roli, dała odczuć smak dobrego aktorstwa. I wreszcie Tadeusz We­sołowski, Nos, czwarta spośród wie­lu interesujących postaci spektaklu, stworzył epizod wyszukanej gry, gdzie rodzajowość szła w parze z naturalnością sytuacji i charakte­rem typu.

Andrzej Wajda stworzył aktorom warunki dla pełnego odebrania "Wesela", wniósł pewien filmowy rozmach, impet, który parokrotnie dał znakomite rezultaty, chociaż pod koniec nieco rozproszył dyscy­plinę, w jakiej całość mogła się ro­zegrać. Z tym wszystkim ta lekcja tekstu "Wesela" nie powinna iść w zapomnienie, a w tej chwili nie widzę nic innego, co można by po­lecić komuś, kto gromadzi argu­menty za - Wyspiańskim. Bo przed­stawienie w Teatrze Powszechnym takich argumentów nie dostarczyło w najmniejszym nawet stopniu. Ciągle, ciągle trzeba bronić tych paru truizmów teatralnych: pietyz­mu dla tekstu, nie dla własnego programu, trafnej obsady, nie traf­nego konceptu, interpretacji dra­matu, nie - ciągłej uwagi skupio­nej na rewelacyjnych pomysłach, które szybko przemijają...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji