Jednoaktówki
Dyrektorzy teatrów nie lubią jednoaktówek. Azylem dla nich jest radio. Teatry wolą wystawiać jednoaktówki, rozdęte do rozmiarów pełnospektaklowych sztuk. Ile bowiem utworów, oglądanych ostatnio, to karnawałowe baloniki przemienione w Zeppeliny...
Na szczęście Pinter nie jest autorem polskim. "Kochanek" i "Lekki ból" - to z pewnością nie są arcydzieła. Zadziwia jednak zręczność, z jaką autor posługuje się zdobyczami współczesnej dramaturgii, odwaga, z jaką sięga po chwyty zawsze modne i skuteczne. Gry małżeńskie, mój Boże, ile to już razy odbijała się ta czkawka po "Kto się boi Virginii Woolf ?"... Pintera ocala jednak poczucie humoru, zmysł parodii, autoironia. Pinter nie mistyfikuje: naprawdę zna teatr, umie pisać dialogi i role, dające aktorom satysfakcję. Widać to zresztą po grze p. Rysiówny, p. Niemirskiej i p. Gogolewskiego.
Poczucie humoru sprawia, że Pintera słucha się z uwagą, czego nie można powiedzieć o rzeszach brodatych awangardzistów, zastygłych w pozach i gestach sprzed pół wieku.
Niechęć do jednoaktówek ma głębsze przyczyny: działa instynkt samozachowawczy. Teatr nie powinien przecież trwać krócej niż przeciętna narada czy konferencja. Jeżeli w przeciągu godziny można powiedzieć właściwie wszystko - budzi się podejrzenie, iż jedynie brakowi precyzji przypisać należy wielogodzinne debaty i dyskusje; bowiem ważny jest nie tylko pomysł, ale i umiejętność jasnego wyłożenia swej myśli. Uwaga ta dotyczy w równej mierze narad, co jednoaktówek. Żal, że tak ich dziś mało w teatrze i w życiu.