Artykuły

Kankan się obronił, ale...

"Orfeusz w piekle" w reż. Artura Hofmana w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Pisze Stefan Drajewski w Polsce Głosie Wielkopolskim.

Jerzy Waldorff napisał kiedyś o jednej piosenkarce: "Nie wystarczy zmienić uczesanie, założyć inną spódniczkę i śpiewać rockowe piosenki" (cytuję z pamięci). Cóż, to samo można powiedzieć o "Orfeuszu w piekle", który otworzył nowy rozdział Teatru Muzycznego w Poznaniu po zmianie dyrekcji.

"Orfeusz w piekle" Jacquesa Offenbacha to jedna z najnudniejszych operetek, jakie znam. Pierwszy akt ciągnie się jak guma do żucia. Intryga jest grubą nicią szyta. Piosenki są bezbarwne, a wszyscy czekają na kankana w drugim akcie. Jak się w finale okazało - warto było.

Reżyser Artur Hofman próbował przenieść opowieść mityczną w rejony świata celebrytów, którzy są wiecznie i wszędzie podglądani albo przez paparazzi, albo przez dziennikarzy reprezentujących tak zwaną opinie publiczną. Rozumiem, że aluzje Offenbacha do wielkiej polityki dziś zupełnie pozbawione są sensu i trzeba je czymś wypełnić. Tylko że ten punkt widzenia już się też w teatrze zbanalizował i facet plączący się po scenie z kamerą jest oklepany. Mógłbym na to przymknąć oko, niech będzie o celebrytach, o kłopotach miłosnych..., ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego ni stąd, ni zowąd pojawia się przy Jowiszu "Donek" (publika rechocze, bo niby aluzja do Tuska). Jak już, to trzeba było przełożyć na polską politykę biednego "Orfeusza w piekle" od początku do końca konsekwentnie.

Przywołując Jerzego Waldorffa, chciałbym zwrócić uwagę, że nie wystarczy zaprosić Piotra Tetlaka kojarzonego dotąd z zupełnie innym rodzajem teatru, aby grać nowocześnie starą operetkę. Tetlakowe konstrukcje industrialne, sterylne, a zarazem odlotowe, są świetne. Ale to za mało, aby mówić o nowoczesnym teatrze muzycznym. To samo z projekcjami. Ustawienie dwóch telebimów i wyświetlanie na nich różyczek - kiedy Eurydyka rozrzuca po kanapie płatki róż, chmurek - kiedy bohaterowie są na Olimpie, i pszczółek - kiedy na scenie oglądamy taniec pszczół, to już nie banał a tautologia.

Mocną stroną przedstawienia jest gra orkiestry. Słychać, że Marek Moś popracował z zespołem i chyba pobawił się tą muzyką (zwłaszcza w drugim akcie). Gorzej z solistami. Anna Lasota (Eurydyka) śpiewa to, co kompozytor zapisał w nutach, ale ostrym głosem, który mógłby ciąć szkło. Maciej Ogórkiewicz (Orfeusz) jest barytonem. I nawet jeśli może śpiewać wysoko, to nie będzie takiego efektu, jakiego oczekujemy. Najbardziej wyrazistą i konsekwentną aktorsko postać stworzył Jarosław Patycki (Pluton). Wiesław Paprzycki (Jowisz) jakiś czas dał się reżyserowi ujarzmić, ale w drugim akcie pojechał swoimi gierkami, które widzieliśmy już w tym teatrze wielokrotnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji