Artykuły

Serpentyny sukcesu

Ze SŁAWOMIREM SOŚNIERZEM rozmawia Jolanta Ciosek Sukces w tym zawodzie przynosi odwaga. Mnie jej zabrakło. I jeszcze jedno: piekielnie ważna jest akceptacja tego, co robisz. Wtedy dajesz z siebie wszystko.

Czy otrzymując Nagrodę im. Wojtka Szawula za najlepszą rolę komediową A.D. 2003, poczułeś się w pełni dowartościowany i usatysfakcjonowany?

- Tak, usatysfakcjonowany w roku 2003, ale też lekko zdziwiony. Satysfakcja pojawiła się za moment. Na początku była niepewność: Dlaczego ja? Dlaczego za tę rolę? Miałem wrażenie, że zagrałem większe w tym mieście. Nie były ocenione źle, aż tu nagle "Kolacja dla głupca"... Jednak cieszę się, bo nie była to rola pierwszoplanowa.

- Po ukończeniu PWST wyjechałeś do Wrocławia. To był świadomy wybór czy Kraków Cię nie chciał?

- Wybrałem Wrocław, bo wiedziałem, że jak najszybciej muszę wyjechać z miasta, w którym się wychowałem i wyuczyłem. Wiedziałem, że zerwanie jest konieczne. I nie pomyliłem się. Może dzięki temu dziś rozmawiamy. Najpierw był Teatr Współczesny Kazimierza Brauna, młodego, gorącego reżysera, o którym krążyła plotka, że niczego się nie boi i robi teatr ryzyka.

- I potwierdziła się plotka?

- Tak, aczkolwiek nie trafiłem najlepiej, gdyż połączyła nas bezinteresowna niechęć - jego do mnie. Być może nie sprawdziłem się u niego albo jako aktor, albo jako człowiek. Przez cztery lata zagrałem jedną dużą rolę w "Matce Courage" - reszta to były epizody. Więc zdobyłem się na odwagę i poszedłem cztery ulice dalej, do uznanego Teatru Polskiego prowadzonego przez Jerzego Grzegorzewskiego. Dostałem angaż. Grzegorzewski obsadził mnie, młodego blondyna, w "Śnie nocy letniej", w roli Demetriusza, obok Lizandra, który miał rudą czuprynę. Swą malarską wyobraźnią, wrażliwością na kolor, proporcje i formę Grzegorzewski skomponował nas w jeden obraz.

- Udał Ci się kolejny wrocławski start?

- Z różnymi efektami. Sądzę, że wielu młodych aktorów popełnia na początku błąd, którego i ja się nie ustrzegłem: staramy się wmontowywać w wyobraźnię ludzi, którzy nami kierują. W ten sposób uszczuplamy swoją spontaniczność, redukujemy odwagę i wydłużamy własne dojrzewanie. Oczywiście istnieje też inna droga: szalony, zwariowany i niepokorny aktor, nieprzejmujący się owymi ograniczeniami. Ale to nie byłem ja. Sukces w tym zawodzie przynosi odwaga. Mnie jej zabrakło. I jeszcze jedno: piekielnie ważna jest akceptacja tego, co robisz. Wtedy dajesz z siebie wszystko. Nie zaznałem jej we Współczesnym, a w Polskim pracowałem na nią kilka lat. Odnalezienie swojego miejsca w tym wspaniałym zespole, pełnym gwiazd, znakomitych aktorów i reżyserów dodało mi wreszcie odwagi. Przypieczętowała ją nagroda Brązowej Iglicy dla najpopularniejszego młodego aktora.

- Już we Wrocławiu zacząłeś grać role charakterystyczne?

- Tak. Najpierw Wiktora w "Panu Jowialskim" w reżyserii Witolda Zatorskiego. Od tego wszystko się zaczęło. Potem był Bałandaszek w "Onych", "Waclaw" Mrożka. Pracowałem też z Grzegorzewskim, ale nie zostałem jego ulubionym aktorem. Wiem dlaczego i mam to sobie za złe. Grzegorzewski ceni nieprzewidywalność. Ja byłem poukładany. Bardzo żałuję.

- Żałujesz także, że nie dane było Ci pracować z mistrzami reżyserii?

- Niestety, tak się zdarzyło, że nie mogę firmować swojego artystycznego życiorysu nazwiskami, które otwierają wszystkie drzwi. Co nie znaczy, że nie pracowałem z dobrymi twórcami. Przecież to właśnie Zatorski, Minc, Kochańczyk, Tomaszewski dali mi owo poczucie artystycznej akceptacji. Igor Przegrodzki, wspaniały aktor, z którym uwielbiałem pracować, bo pozwalał mi na wszystko, obsadził mnie w roli Alfreda w "Mężu i żonie". Kiedy przyszedłem do niego po uwagi co do scenicznych manier hrabiego powiedział: "Ty ich nie graj, bo ty je masz".

- Dobre wychowanie zaprocentowało w zawodzie?

- W roli hrabiego Alfreda - tak. Ale dowiedziałem się o owych manierach dopiero wówczas. Bo cały wic w tym zawodzie polega na tym, że wciąż czegoś nowego dowiadujemy się o sobie. Po kolejnej roli słyszysz: "Jesteś melancholijny albo odpychający, masz denerwujący tik lub zniewalający sposób bycia". Po ostatniej, krakowskiej nagrodzie usłyszałem, że mam wdzięk. To była bardzo miła wiadomość, choć wcześniej nikt mi jej nie przekazał. A może wcześniej nie miałem wdzięku?

- Zaspokojono odrobinę próżności, która jest w każdym aktorze.

- Próżność u aktora jest tak często wystawiana na próby, że nawet jej nie czuję. Pod koniec pobytu w Teatrze Polskim byłem aktorem dość popularnym, ale specjalnie mnie nie rozpieszczano. Teraz osiągnąłem stan, w którym mam świadomość posiadania pewnej bazy, na niej mogę budować. To jest najprzyjemniejsze uczucie w naszej pracy. Wiem, że mam tzw. vis comica. Marzeniem każdego aktora jest umiejętność łączenia dramatycznej głębi z komediową lekkością. Wówczas mamy do czynienia z Markiem Kondratem czy Piotrem Fronczewskim.

- A Ty zakosztowałeś smaku ról dramatycznych?

- Tak, choć zwykle były to postaci z pogranicza. U Minca w "Woyzeku" zagrałem Karla - obłąkanego kalekę, postać dramatyczną, ale charakterystyczną. Mój Rzeźnik w "Opowieściach lasku wiedeńskiego" też był poplątany. Zwykle moi bohaterowie są wewnętrznie pęknięci.

- Po dziesięciu latach Ty pożegnałeś Wrocław czy też on powiedział Ci do widzenia?

- Zrezygnowałem sam, bo poczułem, że zaczynam biec w miejscu. Podjąłem wyzwanie, wróciłem do Krakowa. I poległem na tym polu bitwy.

- Przecież przyszedłeś z ugruntowaną już wrocławską pozycją?

- To za dużo powiedziane. Sądziłem, że mój porządny aktorski staż zapewni mi pracę. Okazało się jednak, że Kraków nie zna życiorysów obcych, a wyłącznie - swoich. Zaangażowałem się do Teatru im. J. Słowackiego i znalazłem się w świecie, którego nie znałem. I on też mnie nie znał. To był dla mnie dramatyczny czas. Zagrałem w "Pocałunku kobiety pająka" - świetnej sztuce, znakomicie przyjmowanej przez publiczność. Później druga duża rola w "Kuszeniu" Havla. I co? I nic, bo wówczas w tym teatrze sprawy personalne, administracyjne, zmiana dyrekcji były ważniejsze od artystycznych. Pewnego dnia od nowego dyrektora usłyszałem, że nie jestem potrzebny. Cała moja zawodowa pewność, której nabierałem przez lata - legła w gruzach.

- Kolejny życiowy cios, który los Ci zafundował...

- Ale pierwszy tak mocny. Wówczas zrozumiałem, że zmiana teatru w wieku czterdziestu lat nie tylko jest cholernie ryzykowna, ale może też oznaczać radykalną zmianę w życiu. Zrozumiałem również, że wszystko, co zdołam zbudować, w każdej chwili może zostać zniwelowane do zera. I ta świadomość towarzyszy mi do dziś. Bo w tym zawodzie jest tak, że w którymś momencie świat wokół ciebie umawia się, że twój dotychczasowy dorobek nic nie znaczy. Może tak być musi. Dziś słyszysz: "Jesteś dobry, potrzebny", a jutro mówią ci: "To nieprawda". I żadnego z tych głosów nie można lekceważyć.

- Skąd zatem wiedzieć, gdzie leży prawda?

- Nie ma prawdy o tym, czy dobrze zagrałeś Hamleta. Ale jest "prawda" sukcesu: u kogo, gdzie i z kim zagrałeś. Często ona jest najważniejsza. Kiedy skreślono mój życiorys, nic o mnie nie wiedząc, szukałem dalej. Wrocław zachował się pięknie, bo zaoferował mi powrót. Podziękowałem, bo życie weszło w progi mojego domu. Rodzice wymagali w Krakowie opieki. W Bagateli też dowiedziałem się, że taka bryła człowiecza jak ja nie jest przydatna. Choć także nic o mnie nie wiedziano. Wtedy zrozumiałem, że Kraków to naprawdę wielkie teatralne miasto, w którym nie jest łatwo.

- A w którym momencie dla Ciebie okazało się łaskawsze?

- Kiedy poszedłem do Ludowego, gdzie spędziłem osiem pięknych lat. Nie tylko dlatego, że grałem sporo ważnych ról, ale przede wszystkim wróciła niegdysiejsza akceptacja. W dobrym zespole i u dyrektora Jerzego Fedorowicza. Wówczas byłem już bogatszy o wrocławską bojaźń, o krakowskie poczucie zera i późniejszą akceptację. Te doświadczenia bardzo mnie zahartowały. Dzięki nim można zadawać sobie pytania o rzeczywiste wartości. Zakładając oczywiście, że najważniejszą nie jest krwawa walka o zauważalność. Kiedy dostałem z Bagateli propozycję angażu wraz z rolą Dunkana w "Makbecie", Jurek powiedział: - Jeśli uważasz, że tam będzie ci dobrze - idź. Miał prawo tego nie powiedzieć. Zawdzięczam mu bardzo dużo. Myślę, że w Ludowym nie zmarnowałem tych ośmiu lat. Ale wiem też, że jest to bardzo niewdzięczne miejsce pracy. Wszystko, co "tam" ma dużą wartość artystyczną - bliżej Sukiennic pozostaje zaledwie przyzwoite. W przeciwieństwie do przeciętnych spektakli, które powstają w sercu miasta i od razu zyskują miano wydarzeń. Miejsce, w którym jesteś ma ogromne znaczenie.

- A które miejsce i okoliczności miały dla Ciebie istotne znaczenie?

- Bardzo istotne było dla mnie spotkanie z Tomkiem Obarą, z którym połączyła nas nie tylko praca, ale też wspólne myślenie o świecie. Tomek należy do tych reżyserów, którzy najpierw pozwalają aktorowi na szaleństwo, a później dopiero zaczynają rzeźbić. Zagrałem u niego kilka ważnych ról w Ludowym, zaś w Bagateli, dzięki Ninie Repetowskiej, gościnnie Łatkę w "Dożywociu". Okazało się, że Nina znała moje role i zainteresował ją pomysł na Łatkę: czterdziestoletni facet miał się zmierzyć z postacią starca, którego kreowało wielu mistrzów teatru. Niedawno, przeglądając recenzje, ze zdumieniem stwierdziłem, że były same dobre. I nic więcej. Nic konkretnego z tego nie wynikało. Kolejna moja porażka, bo wówczas teatr Bagatela, a nie ja, otoczony był wręcz kordonem obojętności. Znów powraca sprawa miejsca, ludzi, okoliczności.

- A jednak Bagatela jest Twoim macierzystym teatrem do dziś.

- Przypadek sprawił, że dostałem tu kolejną rolę, gościnnie, w "Kursie mistrzowskim", u Śmigasiewicza. Bardzo chciałem go spotkać, zaś Dunkan w "Makbecie" był przypieczętowaniem mojego związku z teatrem. Dostałem etat, tym razem bliżej Rynku. Te pięć lat dało mi bardzo wiele. Już wiem, do czego należy podchodzić z pokorą, a przed czym należy się bronić.

- A przed czym należy?

- Przed nieprzygotowanym reżyserem, przed słowami: jakoś to będzie, przed traktowaniem teatru od 10 do 14. Natomiast nie należy buntować się wobec niedoceniania, lecz znać swoje miejsce. I trzymać tę wiedzę dla siebie jako koło ratunkowe. W Krakowie zrozumiałem, że bardzo ważny jest w nim Rynek i Sukiennice. W zależności od tego, w jakiej odległości od nich toczy się twoje życie, tak kształtują się twoje losy. To miasto kocha swoich bogów, choć świat niektórych już obalił bądź narodzili się nowi.

- Teraz jesteś blisko Rynku, odczuwasz zmianę?

- Tak, choć wiem, że Bagatela z powodu lekkiego repertuaru musi się mocno trzymać obrębu Plant. Cierpią na tym takie sztuki, jak "Trzy siostry", "Ślub", "Hulajgęba", a przecież właśnie różnorodność repertuaru testuje potencjał aktorski. A w tym teatrze jest co testować. Nad tym czuwa dyrektor Schoen i robi to świadomie. W takim repertuarowym wachlarzu aktor w pełni może pokazać swoje umiejętności. Choć jednocześnie zauważam, że komedia buduje sobie skutecznie przedpole w bardzo ważnych teatrach, wręcz narodowych. Być może tam jest bardziej szlachetna. Być może to miejsce i okoliczności nadają wszystkiemu szlachectwo. Tak więc cieszę się, że otrzymałem nagrodę właśnie za najlepszą rolę komediową roku.

- Czy dzięki niej poczułeś smak popularności?

- Przez dwie godziny po otrzymaniu nagrody. A wcześniej? Owszem - dwukrotnie zwolniono mnie z mandatu drogowego, bo trafiłem na policjantów lubiących komedie, więc mnie rozpoznali. Być może, gdybym grał w "Wyzwoleniu", zapłaciłbym tak jak na to zasłużyłem - słono. A mówiąc serio: po teatrze telewizji, po filmie "Marcowe migdały", po serialu "Palce lizać" - poczułem to miłe "coś", co niesie popularność. Nie miałem jednak szansy stać się telewizyjną gwiazdą, bo serial padł po pięciu odcinkach. To się nazywa: mieć fart.

- A może to Ty nie potrafisz pomóc losowi i skutecznie zakręcić się wokół własnych artystycznych interesów?

- Czasami, żeby znaleźć dla siebie usprawiedliwienie, tak to sobie tłumaczę. Ale nie marnuję okazji, chodzę czasami na castingi. Kiedy moja twarz zawisła na billboardach banku, poczułem sympatię u ludzi i szacunek do pieniędzy, jakie zarobiłem. To było zabawne.

- A Ty zarabianie pieniędzy zamieniłeś na dorabianie się kolejnych pedagogicznych tytułów?

- W krakowskiej PWST uczę od dwudziestu lat. Stąd też niedawno rektor Stuhr zaszczycił mnie nominacją profesora nadzwyczajnego. Praca w szkole to dla mnie wielka sprawa. Dla niej też wciąż uczę się angielskiego...

- A jazzu nadal słuchasz?

- Pasjami. Nauczył mnie tego piętnastoletni Piotrek Baron, dziś znany jazzman. Chodził na wagary, puszczał płyty winylowe i powtarzał: "Nauczę cię słuchać jazzu". Dziś dołączyła do niego muzyka poważna. Kocham też kino, jestem niewolnikiem telewizora. Mam ponad 1000 kanałów. Mogę je oglądać dniami i nocami.

- Czy przeważają w nich komedie?

- Też: Woody Allen, Monthy Pyton. Stive Martin, Mel Brooks, Billy Cristal, Louis de Fune`s, Bourvil - to moi ulubieńcy. Jeśli chodzi o poczucie humoru i dowcip, nie dopuszczam myśli, że istnieją jakieś granice. Komedia nigdy nie będzie dobra, gdy pierwszą myślą jest hasło: tylko nie przesadzajmy, nie przekraczajmy barier dobrego smaku. Uważam, że należy je przekraczać, że tylko na szaleństwie i ryzyku można coś zbudować.

- Przecież Ty unikałeś jednego i drugiego?

- Ale dziś wiem, że często trzeba popełniać głupstwa, bo one zawsze uczą. A nawet procentują.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji