Gdy budzą się upiory
Przyszła kolej na pozycję z zagranicznego repertuaru. To Teatr Nowy z Poznania przywiózł sztukę współczesnego angielskiego dramaturga Petera Barnesa pt. "Czerwone nosy", wystawioną w piętnaście lat po prapremierze.
Anglik wykazał się dużą odwagą. Bowiem przedstawienie świata ogarniętego dżumą, po "Dżumie" Alberta Camusa, jej właśnie wymagało. Trzeba też przyznać, że przy całej odmienności czasów i stylistyk dziedzictwo camusowskie czuje się wyraźnie.
Barnes, typowy anglikanin, antypapista, roztoczył przed nami wizję francuskiego miasta w I połowie XIV w. ogarniętego zarazą. To średniowiecze, zbliżające się do kresu swojego długiego trwania, znajduje swój pełen chorób i wojny finał.
Sztuka, uznawana za najlepszą w dotychczasowym dorobku dramaturga, prezentuje niezwykłą poetykę. Z jednej strony, ma ambicje odsłonięcia mechanizmów kierujących człowiekiem znajdującym się w skrajnej sytuacji, mechanizmów władzy i religii. Z drugiej, prezentuje żywioł komedii makabrycznej, teatru w teatrze i postaci o wyraźnym dziedzictwie szekspirowskim. Ale to wszystko ma indywidualne piętno talentu Barnesa.
W zadżumionym mieście znajdują się główni protagoniści. Ksiądz Flote wywodzi się z ducha św. Franciszka, stara się ratować spanikowanych do kresu ludzi śmiechem, dobrocią. Z drugiej, ksiądz Toulon, który potem przejdzie na pozycję swojego przeciwnika ideowego, widzi w dżumie objaw kary Bożej. Ciąg przeciwieństw znajduje swoje rozwinięcie w komedianckiej grupie księdza Flote'a "Czerwone nosy", w bractwie biczowników i w "Czarnych krukach", grabarzach starających się zarobić na zarazie, ponieważ stracili wiarę w człowieka i porządek świata.
Tak oto dochodzi do konfrontacji dwóch wizji Boga. Wywodzącego się ze Starego Testamentu, Boga karzącego, budzącego lęk. I ewangelicznej wizji Boga przebaczającego, Boga miłości do człowieka. Z tym współbrzmi Camusowskie wezwanie do heroizmu, do walki ze złem mimo wszystko.
Do tych problemów Barnes dołącza inne. Jak to anglikanin - w papiestwie widzi jedynie ośrodek władzy nad ludźmi. I dlatego mechanizmy polityki, manipulowania społeczeństwem będą kolejnym nurtem.
Eugeniusz Korin, wystawiając "Czerwone nosy" starał się przenieść na scenę żywiołowość stylistyki Barnesa, aby oddać temperaturę świata w konwulsjach, miotającego się wśród bluźnierstw. W dużej mierze to się udało, wśród surowej wizji scenograficznej Pawła Dobrzyckiego i zgrzebnych kostiumów projektu Ireny Biegańskiej. Ton makabreski wysunął się na pierwsze miejsce.
Gdzieś jednak w tym zgiełku zagubiła się przemiana księdza Toulona, przyciągniętego wizją Boga miłości. Mirosław Konarowski, grający tę rolę, nie potrafił jej przekonująco odtworzyć.
Januszowi Andrzejewskiemu udało się stworzyć pełnowymiarową postać ksiądza Flote'a. Sugestywnie zaakcentował rozterki swojego bohatera, odnajdywanie właściwej drogi pośród ogarniętego szaleństwem świata. Wreszcie pokazał jego rośniecie wewnętrzne, aż po męczeńską śmierć.
Inni aktorzy dostroili się do wysokiego poziomu, a wśród nich warto wymienić choćby Dorotę Lulkę, która w zakonnicy Ewelinie potrafiła zaakcentować rodowód tej postaci wprost od Marii Magdaleny.
Nie ze wszystkim można się zgodzić w "Czerwonych nosach". Ale prawdą jest też i to, że autorowi udało się postawić wiele pytań o sprawy fundamentalne dla człowieka.