Artykuły

Ułamany wytrych

"Milczenie o Hiobie" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Agata Tomasiewicz w serwisie Teatr dla Was.

Piotr Cieplak podjął się interpretacji "Księgi Hioba", rozpisując tematykę cierpienia na strumienie obrazów i dźwięków. W efekcie jego spektaklowi bliżej jest do wypisu z reżyserskiego brulionu aniżeli kompletnej partytury.

Trzeba jednak oddać Cieplakowi sprawiedliwość, że nawet polifonia nie stanowi gwarancji całościowego uchwycenia istoty ludzkiego bólu. Zresztą, tego rodzaju próby niechybnie okazałyby się karkołomnymi. Pozostaje inna droga - wszakże poprzez impresję równie dobrze można przybliżyć się do niezgłębionej tajemnicy. Tym niemniej, impresyjne ujęcie reżysera nie uruchamia odkrywczych refleksji ani nie prowokuje do zajęcia własnego stanowiska względem przedstawianych wizji. Inaczej mówiąc, nie otwiera nowych dróg interpretacji, nie dość na tym - blokuje je. Cieplak próbował zgłębić istotę cierpienia, ale w ręku trzyma ułamany wytrych.

Nad "Księgą Hioba" warto się pochylić, bo dramat sprawiedliwego z Uz nie jest wyłącznie kalejdoskopem wszystkich udręk, jakie mogą dosięgnąć człowieka. Dramat Hioba ma konkretną podbudowę, jest osadzony w pewnym zespole uwarunkowań, które decydują o jego szczególnej wymowie i stanowią o niejednoznaczności w teologicznych rozważaniach. Primo, kluczowe jest w nim milczenie Boga - jego nieznośne oddalenie jest postrzegane jako cierpienie w największym wymiarze. Wszechmocny nie może przemówić, nie tłumaczy swoich decyzji, jest niewzruszony. Secundo, bywa, że oskarża się Hioba o bierność. Niesłusznie - ten, w nieledwie bluźnierczej mowie, kwestionuje boskie wyroki, co de facto równa się buntowi. Dla Boga postawa Hioba jest jednak cenniejsza niż buta i niezachwiana pewność przemawiających mędrców (pycha funkcjonuje tu jako grzech największy; istota Boga jest nieprzenikniona i nikt nie posiada pełnej wiedzy o Nim). Hiob drąży, zadaje pytania, ma wątpliwości, ergo: zbliża się do Boga w daleko większym stopniu niż jego przyjaciele. Tertio, co ważne, a o czym nierzadko się zapomina - w Starym Testamencie nie funkcjonowały pojęcia nieba i piekła, życia wiecznego albo wiekuistego potępienia, jak również Boga jako szafarza pośmiertnych kar i nagród. Miejscem, do którego trafiały dusze zmarłych był Szeol - "kraina umarłych". Słowem - nie istniała pewność kompensacji krzywd doznanych na ziemi. Na tej właśnie podstawie opiera się prawdziwy dramat Hioba.

Nie, nie oczekiwałam od spektaklu sondowania meandrów teologii. Jestem jednak zdania, że położenie Hioba jest o tyle skomplikowane i niejednoznaczne, że mogłoby zostać ujęte inaczej niż za pośrednictwem kolażu obrazów i strzępów historii, które ledwie orbitują dookoła sedna. Do takiej sytuacji doszło w przypadku "Milczenia o Hiobie". Owszem, można przyznać, że reżyser intencjonalnie postawił na impresyjność, zaledwie muśnięcie trudnej materii. Tu rodzi się pytanie, czy zostanie ustalony jakikolwiek klucz, według którego twórca będzie dobierał wyimki z historii ludzkiego cierpienia, czy Cieplak pokusi się o stworzenie almanachu udręk człowieka XX w. W przedstawieniu kwestię Hiobowych mąk wyjęto z konkretnego zespołu kontekstów. Staje się zatem oczywiste, że analizie zostanie poddany sam stan duchowy w stanie czystym. Reżyser chciał stworzyć poliptyk, na który składają się różne optyki i środki wyrazu. Polifonia jest wyróżnikiem stylu Cieplaka, ale niestety, tym razem zabrakło mocnego spoiwa i wyczucia proporcji.

Na początku "Milczenia" Cezary Kosiński przedstawia zarys historii mieszkańca Uz. Za szklanym blatem, jakby za stołem prezydialnym, zasiadają "sędziowie". Milczą - "bo boleść Hioba była gwałtowna". Statyczność wstępu zostaje z nagła zburzona. Następuje zmiana scenografii. Od tej pory całość zostaje wprawiona w nieco neurotyczny ruch, w którym jak echo powracają niektóre motywy, rozchodząc się jak kręgi na zmąconej tafli.

W tym wielogłosie niektóre tematy dominują jednak nad innymi. Najważniejszym z nich jest Holocaust. Pojawia się m.in. przywołany przez postać Karola Pochecia fragment wywiadu z Andrzejem Stasiukiem, zawierający określenia: "rajd po obozach zagłady", "elegancja i wytworność takich miejsc", "Bełżec to mój favourite death camp", w których to dokonuje się koślawe pomieszanie kategorii. Wszystko to ma służyć wyegzorcyzmowaniu demonów historii. Bo, jak podaje Stasiuk, polski antysemityzm miałby być formą obrony wobec zła czasów wojny, którego "potworna energia wsiąkła w naszą ziemię". Ogólnohumanistyczna refleksja znów została sprowadzona do wiwisekcji dyskursów tożsamościowych. Wywiad ze Stasiukiem dopełniają wspomnienia z getta warszawskiego, odczytywane przez Dominikę Kluźniak, kontrowane beznamiętnymi komendami z offu: "proszę powtórzyć jeszcze raz" lub wtrętami samej narratorki ("muszę sprawdzić, czy wyłączyłam telefon"). Co dokładnie chciano nam przekazać przez takie zabiegi? Wykpienie niezrozumienia istoty tragedii i brak szacunku dlań czy ukazanie, że tragedia, która znajduje się poza granicami osobistego doświadczenia i którą można jedynie rekonstruować z przekazów, staje się dla nas martwa i tym samym niemożliwa do autentycznego emocjonalnego przeżycia? Tę tematyczną triadę uzupełnia fragment wywiadu-rzeki z Markiem Edelmanem.

Intryguje fragment wysnuty z tekstu Pawła Śpiewaka, poświęconego nieobecnej żonie Hioba. Postać odegrana przez Monikę Dryl prezentuje na projektorze dwa obrazy Georgesa de La Toure'a. Nie upatrywałabym tutaj dialogowania z dyskursem feministycznym, lecz refleksji nad naturą współprzeżywania, współcierpienia. Jako pierwszy pada przykład "Pokutującej Marii Magdaleny". Kobieta ma odwróconą twarz. Smukłą dłoń składa na leżącej na kolanie czaszce (notabene, ten powiększony kadr będzie przez pewien czas milczącym komentarzem spektaklu - "z prochu powstałeś" lub też pulvis et umbra sumus). Obraz ten znajduje się w słynnym nowojorskim Metropolitan Museum of Art. Maria Magdalena jest "odziana w miękką koszulę" - piękna, wzniosła w swoim cierpieniu (nie wspominając o tym, że ostatnimi czasy została wyniesiona na ołtarze popkultury). Z kolei dzieło przedstawiające Hioba oraz jego żonę znajduje się w Épinal, niewielkiej miejscowości w Lotaryngii. Małżonka, o ile mi wiadomo, nie została uczyniona protagonistką jakiegokolwiek przekazu kulturowego - a jednak jest współcierpiąca, niemal na równi z mężem przeżywa niewyobrażalne katusze (utrata dziesięciorga dzieci!). Niewzruszona, monumentalna, jakby nierealistyczna - wszakże to ona jest zmuszona żebrać o bochny chleba, ona konfrontuje się z prawdą, że "zdrowe kury zadziobują słabsze", a "Hiob może już nie ma sensu na tym świecie" - bo niezłomność w cierpieniu nie jest obecnie ekwiwalentem siły w słabości, w paśmie nieludzkich udręk.

W spektaklu pobrzmiewają jeszcze inne echa. Jerzy Łapiński gra człowieka, powtarzającego jak mantrę swoją opowieść, która zaczyna się od słów: "miałem kota, teraz jestem sam". Nikt nie chce go słuchać; to obraz osamotnionego starca (czy też, mówiąc bardziej nowocześnie, człowieka, w którego nie warto już inwestować). Tomasz Sapryk portretuje neurotyka, który chaotycznie odtwarza swoje wspomnienia, niemniej wyłapuje się z nich co dziesiąte słowo. Co więcej, wcześniej w strukturze spektaklu nie pojawia się żadna "zapowiedź" tej historii, w związku z tym wydaje się przyfastrygowana na siłę do końcówki "Milczenia". Monolog Zbigniewa Zamachowskiego o bocianie, który "stoi i niczego się nie boi", bo "wiruje razem z kulą ziemską" (aluzja do postawy Hioba, niewzruszenie ufającego w swoją fortunę) stanowi urokliwą humoreskę. Siostrzana względem niej scena przedstawia anegdotę o stojącej na jednej nodze czapli, która staje się obiektem zakładu grupki zwierząt. "Każdy potrafi się przewrócić" - orzeka zwierzęcy gang - i tu powracają słowa zakładu Szatana z Bogiem wyrokującego, że w każdy w pewnych okolicznościach jest w stanie się sprzeniewierzyć. Scenki to wybitnie humorystyczne, gładko wpisujące się w spektakl, igrając z martyrologiczną pompą niektórych fragmentów. W odniesieniu do całości pożerają jednak zbyt wiele scenicznego czasu.

Ciekawa optyka zawiera się w monologach bezstronnego komentatora Hiobowej historii. Postać odegrana przez Kosińskiego wspomina, że najbardziej fascynuje ją moment, kiedy nieszczęśnika atakuje trąd. Cierpienie fizyczne jest najbardziej ewidentne dla obserwatora. Lecz po tym - co prawda implicite - dochodzimy do ważnej konstatacji. Istotą cierpienia jest niemożność porozumienia się z Bogiem i nie wynika ono bynajmniej z jego wycofania czy niegodziwości, ale z braku chęci zrozumienia Go. To prowadzi do duchowego wyjałowienia, które komentator nazywa "gnuśnością", jego przyjaciel zaś - "egzystencjalną pustką". Rysuje się nawiązanie do pojęcia zaczerpniętego z teologii, jakim jest acedia, którego najbliższe tłumaczenie odpowiada zniechęceniu czy gnuśności właśnie, a które obecnie zaliczane jest w poczet siedmiu grzechów głównych pod nazwą "lenistwo" (stąd zresztą bierze się opaczna wykładnia siódmego grzechu, skupiająca się wyłącznie na jego fizycznym wymiarze). Owo duchowe zwapnienie opierać by się miało na ustawicznym trawieniu nieszczęścia, obezwładniającej bierności, braku chęci zmiany swojego położenia. Taka perspektywa z powodzeniem mogłaby stać się przyczynkiem do wysnucia refleksji nad współczesnymi "wątpiącymi Hiobami".

Jestem w stanie wyobrazić sobie "Milczenie o Hiobie" jako spektakl dobry, a nawet wybitny. Zbyt mocno zawodzi jednak na poziomie organizacji narracji. Całość jest nie tyle chaotyczna, co zbyt niespójna i nieprzemyślana. Ogromną część widowiska zajmują rozważania na temat Zagłady oraz, dajmy na to, wspomniane humoreski o bocianie i czapli. Jest w tym wszystkim znaczna dysproporcja czy też brak solidnego kręgosłupa. Nieoczekiwanie okazuje się, że trudno jest mówić o cierpieniu przy pomocy wycinków z prasy i szczątkowych fikcyjnych historii. Lepszym przekaźnikiem okazuje się muzyka (tutaj: piosenki wykonywane przez Wiktorię Gorodeckają przy akompaniamencie zespołu Kormorany), gdyż oddziałuje ona na poziomie emocji bardziej aniżeli na poziomie intelektu. Za najlepszą scenę uważam tę poprzedzającą zakończenie, kiedy "unosi się zasłona" (ekran zakrywający część sceny), ukazując skąpaną w niebieskawym świetle platformę. Rozlega się mocny głos Boga. I ludzki (anielski?) śpiew - czyste jak szkło bel canto.

Dochodzę do wniosku, że właściwie byłabym usatysfakcjonowana, gdyby całość, a przynajmniej znaczna część widowiska, została zasklepiona w mrocznym, gęstym patosie finału. Owszem, wiadomo, że stworzenie kontrastu było celowe - monumentalna powaga przemowy Boga uwypukla miałkość ludzkich rojeń i dążeń. Jestem jednak ciekawa, jak by wyglądało "Milczenie o Hiobie", gdyby reżyser, zamiast klajstrować odpryski różnych historii, skupił się mocniej na muzyczności swojego spektaklu. To pewnie wyszłoby inscenizacji w Narodowym na korzyść. Do niektórych prawd można dotrzeć łatwiej, jeśli używa się do nich innych wytrychów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji